W trakcie mej niedawnej wędrówki przez Beskid miałem okazję uciąć sobie pogawędkę z Miejscowymi, nieopodal domu Słynnego Pisarza. Podzieliliśmy się nieco krytycznymi uwagami odnośnie jego twórczości, co chyba ułatwiło nawiązanie nici porozumienia, po czym jakoś zeszło na faunę. Usłyszałem historię (zrelacjonowaną jako 'z wczoraj') o rysiu, który właściwie we wsi siadł na zadzie cielakowi przełażącemu przez potok i został odpędzony przez jednego z mych interlokutorów. Zachęcając mnie do obejrzenia tropów rysia i śladów krwi, operowali jednak nieznanymi mi mikrotoponimami, zatem nie bardzo mogłem później to miejsce odnaleźć. Co do wilków, obydwaj Miejscowi na wieść o słowackich poczynaniach eksterminacyjnych (gazety tam nie docierają) wyrazili niekłamaną radość, zmąconą jedynie obawą, że niektóre
cholery mogły jednak przeżyć.
To tyle o stosunku miejscowego Ludu do żywiny.
Zaś miejscowi Panowie poczynają sobie dokładnie tak, jak to zilustrowano w początku wątku:
- zasada
there is no such a thing as a free lunch obowiązuje jak widać nawet w jednym z dopływów potoku Zawoja.