|
|
 |
|
"Gazeta Gorlicka" - piatek 4 stycznia 2008 ("Gazeta Gorlicka" jest regionalnym dodatkiem "Gazety Krakowskiej")
"Hładykowie z dziada,
pradziada"
Stefan Hładyk udokumentował 8 pokoleń swoich przodków
Namawianie Stefana Hładyka
na rozmowę
o przodkach nie trwało
wprawdzie długo, ale
o rodzie Hładyków mówi nadzwyczaj
skromnie.
- Wie pani, ja udokumentowałem
wprawdzie osiem pokoleń
swoich przodków, ale to
nic takiego wielkiego - mówi.
Ósemka nie jest tutaj przypadkowa,
bowiem siedem pokoleń
to jeszcze rodzina, ale
osiem to już ród.
Hładykowie
od dziada pradziada
Z kubkiem gorącej herbaty,
siadam więc z przedstawicielem
rodu w pokoju pełnym bibelotów,
z kaflowym piecem
za plecami i słucham historii
rodzinnej sagi. W kuchni obok
trwają przygotowania do świątecznej
kolacji. W niedzielę wyznawcy
obrządku wschodniego
- prawosławni i grekokatolicy
będą obchodzili uroczystości
Bożego Narodzenia, poprzedzone
tradycyjną wigilią.
To dobra okazja do wspomnień,
sięgnięcia do rodzinnych
korzeni.
Pradziad Orest, budowniczy
szpitala
Historię rodu zaczynamy od
Oresta Hładyka jednej z bardziej
znanych postaci w historii
Gorlickiego. Radny powiatowy
w niegdysiejszym cesarstwie
austro-węgierskim był
jednym z tych, którzy przyczynili
się do powstania pierwszego
szpitala w Gorlicach.
- Jako człowiek na ówczesne
czasy majętny wydelegował
ze swojego gospodarstwa
w Kunkowej parę koni, wóz
i człowieka, który został pomocnikiem
murarza. Pradziad
udzielił wsparcia na miesiąc,
co poczytywane było jako
akt wspaniałomyślności - opowiada
Stefan Hładyk.
Pradziad Orest władał biegle
językiem niemieckim, poza
piastowaniem funkcji radnego
był tłumaczem w dworze
dziedzica Goetza, który
mieszkał wówczas w Klimkówce,
w dworku na tak zwanej
Sandeczce. Był też wójtem
gromady Kunkowa. Łańcuch,
symbol władzy, który nosił
podczas najważniejszych uroczystości,
można obejrzeć dzisiaj
w gorlickim muzeum
PTTK.
- Bardzo silne były związki
Oresta Hładyka z cerkwią.
Przez wiele lat pełnił funkcję
psalmisty i starosty cerkiewnego
- dodaje nasz rozmówca.
Ta honorowa funkcja, będąca
wyrazem szacunku społeczności
cerkiewnej, była i jest
przekazywana z pokolenia na
pokolenie.
- Maksym Hładyk, syn Oresta
był psalmistą, jego syn Jan,
a mój ojciec również, teraz
psalmistą jestem ja i mój syn
Jarosław - wyjaśnia.
Pradziad Orest wójtował
w Kunkowej przez 32 lata. Był
jednym z inicjatorów budowy
cerkwi pod wezwaniem ewangelisty
Łukasza, którą wzniesiono
w 1868 roku w miejscu
starej, już zniszczonej. W okresie,
kiedy znoszono pańszczyznę,
Orest Hładyk zajmował
się rozparcelowywaniem pól
uprawnych i lasów pomiędzy
mieszkańcami Kunkowej. Kiedy
skończyła się pańszczyzna,
pradziad założył w Kunkowej
karczmę. Znali ją wszyscy, którzy
wędrowali na targ w Gorlicach
z Wysowej, Blechnarki
czy Zdyni.
- Nocowali tam drobni rzemieślnicy,
kupcy i handlarze.
Przy okazji zawierali znajomości,
a może i ubijali interesy -
snuje opowieść potomek Oresta.
Po karczmie nie pozostał
nawet ślad. Jedynie w pamięci
mieszkających tam ludzi miejsce
to stanowi punkt orientacyjny
określany jako "nad
korczmą".
Dziad Maksym, założyciel
szkoły
Orest miał pięciu synów - Jana,
Maksyma, Stefana, Wasyla
i Józefa.
- Jan prowadził początkowo
karczmę, ale z powodu zbyt luźnego
traktowania powierzonych
mu obowiązków dostał od
ojca "nagrodę" - wyjazd do Stanów
Zjednoczonych.
Ponieważ ojciec zapisał mu
wcześniej ponad 30 hektarów
pola, uprawą roli zajął się pozostały
w kraju Maksym. Wysłany
w świat Jan, nie wrócił
już nigdy do ojczyzny, pozostawiając
na obczyźnie wdowę
z szóstką dzieci
- Maksym sprzedał pole
i las, a uzyskane w ten sposób
pieniądze przekazał wdowie -
opowiada rodzinne dzieje.
Jednak tym, z czego zapamiętali
Maksyma mieszkańcy
Kunkowej jest założona przez
niego szkoła. Dzisiaj najmniejsza
w Polsce, liczy kilku
uczniów, wtedy zaś uczęszczało
do niej kilkudziesięciu.
- Uczyli się głównie wieczorami,
za dnia bowiem pomagali
rodzicom w gospodarstwie.
Dziadek bardzo dbał o rozwój
dzieci - założył czytelnię, sprowadził
do szkoły dyrygenta
chóru świeckiego, założył koło
teatralne.
Zespół młodych aktorów
grywał przede wszystkim
sztuki Puszkina, z którymi jeździł
po okolicznych miejscowościach.
Maksym Hładyk
umarł w 1937 roku. Na gospodarstwie
pozostał osiemnastoletni
syn Jan, tato naszego rozmówcy.
Rozważania siedmiolatka
Jan Hładyk umiłował ziemię.
To przywiązanie do roli starał
się przekazywać trojgu swoim
dzieciom.
Miałem chyba siedem lat,
kiedy jadąc na wozie z ojcem,
doszedłem do wniosku, że szkoła
to w zasadzie nie jest mi potrzebna.
Marzyłem, że zostanę
gospodarzem - opowiada ze
śmiechem. - Imponowało mi,
kiedy w niedzielę jechaliśmy do
cerkwi bryczką. Marzyłem, że
to ja jestem woźnicą, trzymam
lejce i jak prawdziwy gospodarz
zajeżdżam pod drzwi - dodaje.
Ale rodzice nie podzielali
poglądów syna i nie wypisali
go ze szkoły. Wręcz przeciwnie,
dbali o naukę i rozwój swoich
dzieci. W domu rodzinnym
pełno było książek, głównie
rusińskich.
- Kiedy zaczęły się przesiedlenia,
rodzice schowali całą
domową bibliotekę w podwójnej
powale, którą zrobił ojciec.
W naszym domu zamieszkali
obcy ludzie. Brat, który pierwszy
wrócił do ojczystych stron,
odkupił nasz stary dom, ale po
książkach nie było śladu - dodaje
ze smutkiem.
Zanim jednak został gospodarzem,
minęło kilkadziesiąt
lat. Kiedy z ziem zachodnich
wrócili w rodzinne strony, Stefan
Hładyk zaczął prowadzić
gospodarstwo rolne - siał zboże,
uprawiał ziemię, hodował
bydło, modernizując stopniowo
gospodarstwo. Niestety,
przyszły kiepskie czasy na rolniczą
koniunkturę i gospodarstwo
trzeba było stopniowo zlikwidować
i znaleźć pomysł na
dochody z innego źródła. Założyli
więc sklep w Łosiu.
- Chyba odezwały się w nas
- mnie i moim bracie - handlowe
żyłki pradziada. Sklepy są
jakąś formą karczmy. Tam też
spotykają się ludzie - opowiada
z uśmiechem.
Stefan Hładyk nie zakłada
wprawdzie szkół i teatru, ale
działalność społeczna nadal
jest jego domeną. W tym roku
przypada 35-lecie pracy społecznej
naszego rozmówcy.
Aby nas nie ubywało
Także wobrzędach Bożego Narodzenia
nie brak akcentów historycznych.
Kolacja wigilijna rozpoczyna
się bowiem odśpiewaniem
troparu - uroczystej pieśni
na cześć narodzonego Jezusa.
- Tej pieśni nauczyłem się
od mojego ojca, on od swojego.
Mam więc prawo przypuszczać,
że śpiewał ją także pradziad
Orest. Jej tekst znajduje
się w starym modlitewniku,
który pochodzi z początku XIX
wieku - mówi Stefan Hładyk.
Na dowód pokazuje niewielkich
rozmiarów grubą
książeczkę. Na jednej z pierwszych
stron widnieje podpis
prapradziada Jana
Kolacja poprzedzona jest
rytualnym obmyciem. Wspólna
miska i ta sama woda mają
być oznaką integracji zasiadających
do stołu. Jak wspomina
Stefan Hładyk, kiedy był czteroletnim
chłopcem, obmywali
się w pobliskiej rzece.
- To nie tylko symbol więzi,
ale także duchowego obmycia
przed bożonarodzeniowymi
uroczystościami - wyjaśnia.
W kącie pokoju, na stoliku
stawia się talerz dla zabłąkanego
wędrowca. Z każdej potrawy,
która pojawia się na
stole w czasie wigilii, odkłada
się łyżkę jedzenia. Jeśli gość
nie pojawi się, zawartość talerza
zjadają zwierzęta - krowa,
koń. Jeśli zaś w domostwie
nie ma zwierząt - jest ono spalane
w piecu. Przed kolacją,
podłaźnik - najmłodszy członek
rodziny przynosi z obory
siano, które rozkłada się na
obrusie i wokół niego, na podłodze.
- Na stole w zbożu stawiamy
świeczkę. Obok niej kładziemy
wszystek chleb, jaki
jest w domu. Ma to zapewnić
dostatek w Nowym Roku - dodaje
Stefan Hładyk.
Po odśpiewaniu troparu
uczestnicy kolacji dzielą się
czosnkiem i prosforą przyniesioną
wcześniej z cerkwi, życząc
sobie pomyślności.
Tymczasem w kuchni panowanie
objęła gospodyni Maria
Hładyk z córką Natalią.
- Na kolację wigilijną przygotowuję
tradycyjne, postne potrawy
- pierogi, zupę rybną, karpia.
Nie może zabraknąć kiesełyci
- postnego żuru na zakwasie
zmąki owsianej i drożdży z gotowanymi
ziemniakami - mówi.
Kiesełycia nie jest taka sama
w każdym domu. Jej
smak, konsystencja świadczą
o kulinarnych umiejętnościach
gospodyni. Gotuje się
ją raz w roku, właśnie na wigilię.
Przysmakiem najmłodszych
zaś jest Moczka, na którą
przepis przynieśli z Ziem
Zachodnich.
- To słodki deser, który
przygotowuje się z pierników
i bakalii. Najpierw gotuję pokruszone,
glazurowane pierniczki,
mogą być kupne,
z odrobiną wody. Powstaje z tego
taka gęsta, piernikowa zupa
- zdradza kulinarne tajemnice.
- Do tego dodaje się lekką
zasmażkę z masła i mąki oraz
dużo bakalii - orzechów, rodzynek,
migdałów, daktyli, suszonych
śliwek. Im więcej tym
smaczniejsze. Wszystko pozostawia
się w chłodnym miejscu,
aż zastygnie - wyjaśnia.
Po wigilijnej kolacji najmłodszy
domownik gasi świecę, a pozostali
obserwują, w jakim kierunku
unosi się dym. Jeśli prosto
w górę, oznacza to dobry rok
dla rodziny, jeśli zaś zaczyna rozchodzić
się na boki bądź opadać
- trzeba liczyć się z kłopotami.
- Nie wiem, ile w tym prawdy,
przyznaję, że nie zastanawiałem
się nigdy, czy to ma odzwierciedlenie
w rzeczywistości.
Ot, traktuję to jako zabobon
mówi Stefan Hładyk.
Po wigilii zaczyna się
wspólne kolędowanie. Późnym
wieczorem zaś idą do cerkwi
na nabożeństwo.
- Odbywa się ono zgodnie z
liturgią według Wasyla Wielkiego.
To najbardziej rozbudowane
i bogate w obrzędy trwające
około trzech godzin nabożeństwo
- podkreśla Stefan
Hładyk. - W duchu każdy z nas
modli się, aby w Nowym Roku
nie zabrakło nikogo w rodzinnej
i cerkiewnej wspólnocie -
dodaje na koniec.
HALINA GAJDA
Powyższy tekst pochodzi z Gazety Krakowskiej. Redakcja portalu www.beskid-niski.pl nie ponosi odpowiedzialności za treści w nim zawarte.
Jeśli chcesz być informowany o wszelkich aktualnościach, nowościach, zmianach, planach i wydarzeniach, ktore związane są z Beskidem Niskim oraz działalnością portalu beskid-niski.pl a także otrzymywać raz w tygodniu zestaw linków do poświęconych Beskidowi Niskiem artykułów publikowanych w "Gazecie Krakowskiej" wyślij pusty e-mail na adres
subskrypcja@beskid-niski.pl
Aby zrezygnować z subskrypcji wystarczy wysłać e-mail z tematem "rezygnacja"
beskid-niski.pl na Facebooku
|
|
 |
1140 Nie ma jeszcze żadnych komentarzy.
|