|
|
 |
|
Adam Barna
"Chmury i słońce
nad Łemkowyną"
"Choć rozproszyli nas od Odry do Donu, to zawsze
pragniemy wracać do swojego domu"
CZĘŚĆ V-ta
8. Nieodwracalne tragedie po II wojnie światowej
Po drugiej wojnie światowej nastąpiły spore zmiany spowodowane
asymilacją ludności rusińskiej w poszczególnych krajach. Największy proces
asymilacji dotknął Łemków na radzieckiej Ukrainie, dokąd "dobrowolnie"
zostali przesiedleni oraz na skutek akcji "Wisła". Pod względem socjalnym
i narodowościowym, Rusini znaleźli się w granicach różnych państw,
polityką względem mniejszości niewiele różniących się od imperium
Habsburgów. Każde starało się umocnić własne terytorium. W najbardziej
niekorzystnej sytuacji znalazła się wielka, 140 tys. grupa Łemków oraz mało
liczna grupa Rusinów żyjących na Węgrzech.
Jestem przekonany, że spośród ukraińskiej i łemkowskiej ludności
tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, że decyzję o przesiedleniach ludności
ukraińskiej (łemkowskiej) na Ukrainę podjęto przez najwyższe władze
USRR i Polski - Krajową Radę Narodową, gdzie też miały swój początek.
Już 2 września 1944 roku w Kijowie ogłoszono zakończenie prac umożliwiających
spisanie wspólnej umowy o wzajemnej wymianie ludności pomiędzy
Polską Ludową i Radziecką Ukrainą. Wkrótce, 9 września 1944 roku
w Lublinie, za plecami zainteresowanych, podpisano układ pomiędzy
Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego a USRR w sprawie
przesiedlenia ludności ukraińskiej z Polski na Ukrainę, a ludności polskiej
z Ukrainy do Polski. Do podpisanego układu, w dniu 21 września 1944 roku
wydano specjalną instrukcję o przesiedleniach w obydwie strony.
W oparciu o tak ważne i jasno określone dokumenty, od 15 października
1944 roku do 2 sierpnia 1946 roku, trwały akcje agitacyjne, nakłaniające
do "dobrowolnego" i zalecanych przesiedleń ludności na Wschód.
Na razie prowadzono agitacje na terenach wyzwolonych, które ucierpiały
w wyniku działań frontowych i dotyczyły ludności ukraińskiej i łemkowskiej
z powiatów sanockiego, leskiego, krośnieńskiego i jasielskiego. Ludność ta,
w dość wysokim stopniu z powodu zniszczeń wojennych, skorzystała
z propo-zycji i dobrowolnie przesiedliła się na Wschód jeszcze przed
zakończeniem drugiej wojny światowej.
Po podpisaniu kapitulacji, wcześniej przesiedlona ludność, dobrowolnie
lub z konieczności, rozpoczęła powroty do swoich rodzinnych stron.
W tym czasie chłopcy - frontowcy nie wracali jeszcze z wojny i w tej
sytuacji, rozpoczęta akcja przesiedleńcza, została chwilowo zahamowana.
Wówczas rząd Polski Ludowej postanowił wykorzystać uprzednio zawarty
układ, który dawał możliwość pozbycia się na zawsze ludności ukraińskiej -
łemkowskiej i na wszelkie sposoby, zachęcając lub przymuszając, starał się
spełnić postanowienia wcześniejszego układu.
W tym celu, 24 lipca 1945 roku w Warszawie zwołano konferencję,
na którą zaproszono przedstawicieli ludności ukraińskiej i łemkowskiej
z województw krakowskiego, rzeszowskiego i lubelskiego. Wśród zebranych
byli działacze Komitetu Partii Zachodniej Ukrainy, przedstawiciele Ludowo
- Robotniczego Komitetu Łemkowyny i Ukraińskiego Komitetu Obywatelskiego.
Rząd polski zwrócił się do nich z prośba o kontynuowanie podjętych
akcji przesiedleńczych. Na to spotkanie, samolotami z różnych stron kraju,
dowieziono dziesięciu delegatów, którzy nie mając ze sobą wcześniej
kontaktu (wspólnego porozumienia), przypadkowo zaprezentowali podobne
stanowisko. Wszyscy opowiedzieli się za pozostaniem w Polsce, jako od
wieków i pokoleń zamieszkujących te ziemie. Przedstawiciele rządu nie byli
zaskoczeni taką postawą, a w trakcie dyskusji padły nawet wypowiedzi:
"Ludność ruska i ukraińska może sobie żyć na równi z ludnością
polską, korzystając z tych samych praw, co naród polski".
Obok tych wypowiedzi, były i następujące: "że realizacja przedłożonych
postulatów będzie możliwa dopiero po zakończeniu przesiedleń,
a w przypadku pozostania znacznej liczby Ukraińców, może zajść potrzeba
przesiedlenia części z nich na inne tereny Polski ze względów ekonomicznych
i społecznych".
W ten sposób, między wierszami, mówiono o przyszłych decyzjach
ówczesnego rządu względem Ukraińców i Łemków. Także niektórzy gorliwi
sowieccy agenci, w trakcie prowadzonych działań werbunkowych, ostrzegali
ludność łemkowską: "Jeżeli nie wyjedziecie na Wschód, to i tak tu nie
zostaniecie, bo Polacy was stąd wygonią" (ze wspomnień mieszkańców wsi
Czarne, Bogusza i innych). Jeszcze inni ostrzegali: "Polacy wywiozą was na
Zachód i rozsieją po ruinach niemieckich" - mówiono mieszkańcom
Piorunki.
W tej sprawie, z pomocą władzom polskim przyszedł przedstawiciel
rządu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej do spraw przesiedlenia
ludności ukraińskiej na Wschód, Mykoła Pidhornyj z Kijowa. Zwrócił
się on do władz polskich z prośbą o udzielenie pomocy wojskowej celem
przyspieszenia akcji przesiedleńczej, uzasadniając tym, że ludność ukraińska
chętnie wyjechałaby z Polski, lecz na to nie pozwala podziemna organizacja,
Ukraińska Powstańcza Armia. Wnet okazało się, że ówczesne władze
polskie podjęły taką propozycję, choć jak wiemy, przyrzekały rozwiązanie
kwestii zatrzymania ludności ukraińskiej w Polsce.
a. Przesiedlenia na Wschód 1944-1946
Od 3 września 1945 roku trzy dywizje Wojska Polskiego przystąpiły
do przymusowego przesiedlania na Wschód Ukraińców z powiatów
wschodnich: leskiego, sanockiego i krośnieńskiego. W innych powiatach,
np. w nowosądeckim ukazało się zarządzenie Starosty Powiatowego Józefa
Łabuza z dnia 25 września 1945 roku, w którym powołując się na prawo
z 1937 roku, dające możliwość wysiedlania ludności ze strefy
przygranicznej, nakazuje wysiedlenie rodzin narodowości ukraińskiej
i ruskiej w terminie do 14 dni od chwili ogłoszenia. Tymczasem
w więzieniu rzeszowskim znalazł się unicki biskup przemyski Josafat
Kocyłowski, którego próbowano nakłonić do ogłoszenia listu pasterskiego,
wzywającego wiernych i duchownych do dobrowolnego wyjazdu na
Wschód. Jak wiemy, w tamtych czasach, skutek był odwrotny.
Większa część delegatów na konferencję lipcową została aresztowana,
a następnie zmuszona do wyjazdu na Ukrainę. Takim sposobem na
Ukrainie znalazł się członek LRKŁ Michał Doński i inni delegaci. Ponieważ
ówczesny rząd polski odstąpił od przyrzeczeń danych na konferencji 24 lipca
1945 roku, organizacje podziemne UPA zamiast się rozwiązać, bardziej
wzmogły swoją działalność, co w dalszej konsekwencji, po dwóch niespokojnych
latach we wschodnich powiatach państwa polskiego, zakończyło się
haniebną akcją "Wisła".
Na terenach wschodnich, zniszczonych działaniami frontowymi,
ludność tamtejsza nie miała wielkiego wyboru. Wyjazd na Wschód, gdzie
zgodnie z agitacją sowiecką, panował wielki dobrobyt - "raj", albo
pozostanie na miejscu, gdzie dniem i nocą wsie nachodziły różne bandy. Na
terenach środkowej i zachodniej Łemkowyny sytuacja, pod względem
materialnym i duchowym, była lepsza. We wsiach duchowni obydwu
wyznań, grekokatolicy i prawosławni, kierowali swoimi parafiami. Ludzie
gospodarowali na swojej ziemi lub przejmowali gospodarstwa po tych,
którzy wyjechali na Ukrainę. Życie, zdawałoby się, toczyło się w miarę
normalnym trybem. Z nadzieją, że po wojnie powróci młodzież z Armii
Czerwonej oraz robót w Niemczech, będzie ono spokojne i rodzinne.
Jednak, wobec polityki Polski i Związku Radzieckiego w sprawie
obustronnej wymiany ludności, było to tylko złudzeniem. Władze polskie
miały sposoby zastraszania ludności, nasyłając nocami na łemkowskie wsie
swoje organizacje (bandy), głoszące hasła: "Polska dla Polaków!",
"Ukraińcy na Ukrainę!", zapominając o obiecanej swobodzie życia
obywateli w wolnym państwie. Agenci sowieccy też nie próżnowali. Za
pośrednictwem zaufanych ludzi we wsiach prowadzili nadal agitację,
powołując wiejskie komitety przesiedleńcze, organizujące pogadanki oraz
huczne zabawy, aby przekonać opornych o dostatnim życiu na rajskim
Wschodzie.
Był to okres pilnych prac wiosennych na polach, ale komitety
przesiedleńcze zakazały ich wykonywania, ostrzegając niektórych:
"Spalimy cię, jeżeli nie pojedziesz z nami na Wschód!". Bywały też
przypadki agitacji młodzieży, aby jechała na Wschód, zostawiając zakompleksionych
- konserwatywnych rodziców (w Czarnem pojechała żona
zostawiając męża z synem). Straszne były to czasy w niektórych wsiach
Podkarpacia. Dochodziło do sprzeczek na tle politycznym i religijnym, bo
księża próbowali ostrzegać wiernych przed zostawianiem cerkwi i wyjeżdżania,
tam gdzie praktyki religijne są zakazane. Wiedzieli, że na Wschodzie
obiekty sakralne, w wielu przypadkach, zamieniono na stajnie
i magazyny, ale tego niektórym trudno było przyjąć do wiadomości. Wielu
proboszczów chciało pozostać na miejscu, ale wierni stawiali im warunki:
"My bez was ojcze nigdzie nie pojedziemy". Z tego powodu, większość
księży prawosławnych musiała wyjechać na Wschód z całym wyposażeniem
cerkiewnym, które na dalekiej Ukrainie nie znalazło zastosowania, bo tam
dawno w społeczności ukraińskiej wykorzeniono religijność.
Takim sposobem wyjechali duchowni prawosławni z Królowej
Ruskiej, Boguszy, Florynki, Banicy, Wołowca, Nieznajowej, Czarnego,
Radocyny, Świątkowej i innych. Księża grekokatoliccy nie podlegali agitacji
ze względu na ich przynależność do struktur Watykanu. Nie dotyczyło to
jednak wiernych grekokatolików, których traktowano na równi z prawosławnymi,
bez zwracania uwagi na przynależność wyznaniową. Przesiedlanie
ludności, wraz z załadunkiem do transportów, ciągnęło się tygodniami.
Z tego powodu, wielu miało okazję na kilkakrotne powroty do opuszczanych
wsi, chociażby po to, aby coś zabrać lub porozmawiać z tymi, co
pozostawali. Zdarzały się nawet przypadki pozostawania we wsi wyjeżdżających
rodzin mimo, że jakieś skrzynie lub część rodziny pojechała na
Wschód. Agenci nie byli zadowoleni z takiego stanu rzeczy, a najbardziej z
tego, że niektóre rodziny zabierały ze sobą różne narzędzia rolnicze. Mówili
im otwarcie: "Nie brać niczego, bo tam w kołchozach jest wszystkiego pod
dostatkiem!"
Długie wyczekiwanie na wagony było często podyktowane tym, że
w pierwszej kolejności były one potrzebne dla wojska, które wywoziło
z Niemiec wszelkie urządzenia i części fabryk, a przesiedlana ludność mogła
poczekać. Zadziwiającym był fakt, że wszystkich przesiedleńców kierowano
wtedy na daleką Ukrainę, do Donbasu, Kirowogradu, Charkowa i w inne
rejony. W myśl polityki Stalina dążono do wymieszania rdzennej ludność
z nowymi osadnikami. Działacze z Łemko Sojuza domagali się również, aby
ludność łemkowska była bliżej "braci ruskich". W dodatku, starsze pokolenie
od dawna uważało, że tam daleko na Wschodzie wszystko rodzi się
bez wkładu pracy, nie tak jak w górach. Czasami docierały pogłoski, że
panują tam bieda i głód, jak to było w latach kolektywizacji na Ukrainie.
Takich informacji nikt nie brał pod uwagę, choć była to oczywista prawda.
Podkreślić należy, że ciężkie było życie tych rodzin, które za
wszelką cenę pragnęły pozostać w górach na ziemi przodków, o czym
wspomina żołnierz Armii Czerwonej Jana Szafrana z Piorunki:
"W maju 1946 roku do naszej wioski przyszło wojsko polskie, które
miało aresztować wszystkich podejrzanych i wywieźć ich na stacje kolejową,
aby w ten sposób zmusić do wyjazdu na Ukrainę, a przede wszystkim tych, co
wrócili z Armii Czerwonej. W tym czasie, sołtys Jan Kuncik wiedząc o tym,
zawiadomił nas zdemobilizowanych żołnierzy , przez co, mogliśmy ukryć się
przed łapanką. Tego dnia nikogo nie zabrali, a sołtys postarał się porządnie
ich ugościć. Po kilkunastu dniach, w sobotę z Tylicza do naszej wioski
przyszło dwóch milicjantów z komendantem. Nikt o ich wizycie nie wiedział,
że mają aresztować mnie i Josafata Garberę - innym udało się uciec.
Zawieźli nas do Czyrnej i tam zamknęli u sołtysa, a sami poszli zbierać
byłych żołnierzy Armii Czerwonej. Po jakimś czasie przyprowadzili do nas
trzech innych i wraz z nami zawieźli na posterunek do Tylicza. Tam zamknęli
nas, a sami poszli dalej zbierać byłych żołnierzy Armii Czerwonej z Tylicza,
Mochnaczki, Muszynki. Inni milicjanci w tym czasie przyprowadzili byłych
żołnierzy z Beresta i Polan. Te aresztowania przeciągały się do niedzielnego
poranka. W niedzielę rano przewieźli nas na posterunek Milicji w Grybowie.
Tam zaaresztowano sporo zdemobilizowanych chłopców z innych
posterunków MO: z Grybowa, Krynicy, Muszyny, Łabowej i innych wiosek
zachodniej Łemkowyny.
Wszystkich nas spędzili do wielkiej sali, aby mogli się wszyscy
pomieścić. Mowę do nas rozpoczął komendant M.O. z Grybowa nakazując,
że musimy wyjechać na Ukrainę, bo tego żąda od nich władza radziecka. Na
zmianę, jeden po drugim wyjaśniamy, że znamy prawo ZSRR, gdyż przy
demobilizacji z Armii Czerwonej tłumaczono nam, że jesteśmy obywatelami
polskimi i dlatego zwalniają nas z wojska, abyśmy mogli żyć dalej
w ojczystych stronach w Polsce. Wtedy komendant z Grybowa zaczął
usprawiedliwiać się tym, że on nie ma nic przeciw naszemu pozostaniu
w Polsce, ale sam nie może o tym decydować. Po godzinie czasu przyjechał
do nas komendant M.O. z Nowego Sącza i wyjaśniał to samo, co przedtem
już słyszeliśmy, ale w końcowej wypowiedzi poinformował nas, że na
spotkanie z nami przyjechał sam oficer NKWD. Nasi milicjanci przekazali
nas do dyspozycji NKWD i znów rozpoczęło się wszystko od początku, t.j. od
wyjazdu na Wschód. Wtedy oficerowie sowieccy też na zmianę rozpoczęli
przekonywać nas, że najlepiej będzie jeżeli wyjedziemy z Polski do swojej
ojczyzny, ale w tej sprawie musimy sami zadecydować, gdyż aby wyjechać na
Wschód, trzeba osobiście i dobrowolnie podpisać zgodę na wyjazd. Wtedy na
wyjazd zdecydowało się tylko kilku chłopców, tych, co ich rodziny już
wyjechały na Radziecką Ukrainę. Reszta chłopców poszła do miasta
i piechotą rozeszła się po swoich wioskach. Do tego wszyscy mieli obowiązek
meldowania się na posterunkach Milicji, że pozostajemy żyć w ojczystej
wiosce w państwie polskim".
Określa się, że w okresie od 15 października 1944 roku do 2 sierpnia
1946 roku, prawie przez 22 miesiące przeprowadzane były na szeroką skalę
przesiedlenia na Wschód, ale bez szczegółowej ewidencji ludności.
Z zaczerpniętych publikacji wynika, że z Polski na Ukrainę
wyjechało około 482 tysięcy Ukraińców, w tym z:
- wojew. krakowskiego 21.776 osób
- wojew. rzeszowskiego 267.795 osób
Razem 289.571 osób
Szacuje się, że ponad 110 tysięcy stanowili Łemkowie, tj. ok. 70 %
ogólnej ich liczby. Przyczynili się do tego agenci sowieccy i ich wiejskie
komitety przesiedleńcze, bardzo gorliwie im pomagając. Posuwali się do
szykan, gróźb, a nawet do zmyślonych donosów i nieprawdziwych oskarżeń.
Były one powodem prześladowania przeciwników owych przesiedleń.
W wyniku takiej agitacji, niektóre wsie w całości, albo w większości,
dobrowolnie opustoszały, ale były też wsie zmuszane do wyjazdów,
szczególnie we wschodniej części Łemkowyny. Tam tylko z kilku wsi nikt
nie wyjechał na Ukrainę. Natomiast z zachodniej Łemkowyny, głównie
z przyczyn religijnych, udało się uniknąć przesiedleń do komunistycznego
"raju" większej ilości rodzin.
Ściśle polityczna w wymiarze akcja przesiedleńcza do dziś nasuwa
refleksje i otwarte pytania, co by było gdyby - Związek Radziecki w latach
1944-1945, zamiast podpisania umowy z PKWN o wymianie ludności,
podpisał umowę o wymianie terytorialnej ziem wschodnich: karpackich na
ziemie wileńskie? Pozostają też przypuszczenia, gdyby po zakończeniu
drugiej wojny światowej ludność ukraińska i łemkowska nie wyraziła zgody
na dobrowolne przesiedlenie na Wschód, to prawdopodobnie nie doszłoby
do późniejszego wysiedlenia na Zachód. Wtedy na Łemkowynie pozostałaby
duża grupa jednolitej narodowościowo ludności, a to dowodzi, że jej
częściowe rozproszenie nie miałoby sensu w procesie asymilacji, z czego
dobrze zdawały sobie sprawę władze polskie i radzieckie.
Bliższej analizując stan przesiedleń w latach 1944-1946 udało się
ustalić ilość rodzin z wybranych wsi wschodniej, środkowej i zachodniej
Łemkowyny, które wyjechały na Wschód:
- Kotań, 62 rodziny, 96 %
- Krempna, 56 rodzin, 70 %
- Rostajne, 42 rodziny, 95 %
- Światkowa W/M, 167 rodzin, 94 %
- Świerżowa Ruska, 76 rodzin, 100 %
- Czarne, 44 rodziny, 80 %
- Długie, 31 rodzin, 84 %
- Lipna, 28 rodzin, 94 %
- Nieznajowa, 37 rodzin, 100 %
- Radocyna, 84 rodzin, 100 %
- Bieliczna, 8 rodzin, 26 %
- Bogusza, 65 rodzin, 43 %
- Florynka, 44 rodziny 20 %
- Izby, 49 rodzin, 40 %
- Piorunka, 39 rodzin, 33 %
Z powyższego zestawienia wynika, że wschodnie i środkowe tereny
Łemkowyny były bardziej podatne na agitację agentów radzieckich
i komitety przesiedleńcze, ale o tym decydowały również warunki, szczególnie
na terenach wschodnich, bardziej zniszczonych działaniami wojennymi.
Ponadto, ich mieszkańcy byli narażeni na niebezpieczeństwo wizyt
partyzantów z lasu (WiN, Batal.Chłopskie, AK, UPA). Inaczej było na
zachodniej Łemkowynie, gdzie mocno namawiano i prześladowano
zdemobilizowanych żołnierzy Armii Czerwonej, to jednak mniej rodzin
decydowało się na wyjazd na Ukrainę.
Zaraz po zakończeniu pierwszej fazy przesiedleń na Wschód,
w drugiej połowie 1945 roku, łemkowskie wsie zostały mocno przerzedzone
i osłabione pod każdym względem, głównie na wschodniej i środkowej,
a najmniej na zachodniej Łemkowynie. W takiej sytuacji, głównie z braku
ludności we wsiach, nastąpił zanik życia towarzyskiego, kulturalnego,
religijnego, a nawet gospodarczego. Najbardziej dokuczliwymi czynnikami
życia wiejskiego dla pozostałych w Karpatach mieszkańców okazał się brak
posług religijnych i duszpasterskich. Prawie wszyscy proboszczowie prawosławni
zostali zmuszeni do wyjazdu na Wschód. Większość z nich nie miała
ochoty na wyjazd do komunistycznego kraju, ale ówczesna dyscyplina
wojenna narzucała "dobrowolność pod przymusem". Na terenie całej Łemkowyny,
od drugiej połowy 1945 roku duchowni prawosławni zostali tylko
w kilku dużych parafiach, znacznie oddalonych od siebie. Zostali natomiast
wszyscy księża grekokatoliccy, gdyż oni jak już wspomniano wcześniej, byli
objęci strukturami Kościoła rzymsko-katolickiego.
Na terenie wschodniej i środkowej Łemkowyny w latach 1945-47
proboszczowie prawosławni zostali tylko w parafiach :
- Bartne - Bodaki - ks. Jan Lewiarz,
- Uscie Ruskie - Kwiatoń - ks. Michał Popiel,
- Izby i Bieliczna - ks. Dymitr Chylak
Wówczas do obsługi duszpasterskiej w parafiach: Królowa Ruska,
Bogusza, Florynka, Piorunka, Wawrzka i innych kierowani byli duchowni
z Metropolii Warszawskiej, ale tylko na krótki czas, bo władze powiatu
nowosądeckiego niechętnie przedłużały im pobyt. W parafii Królowa Ruska
- Bogusza ksiądz Witali Sahajdakowski musiał opuścić parafię w ciągu 24
godzin. Trudności w pracy duszpasterskiej mieli i inni delegowani księża:
Stefan Biegun, Antoni Tatiewski, Włodzimierz Wieżański, Buczyński,
Aleksy Nestorowicz, Mikołaj Kostyszyn i inni.
Wydawało się, że po zakończeniu sześcioletniej wojny i wielkich
przesiedleniach na Wschód nastąpi stagnacja i spokój, jednak w niektórych
wsiach spokoju nie było ani w dzień, ani w nocy. Szczególnie w sąsiadujących
z wsiami polskimi, gdzie pod pretekstem ochrony miejscowej ludności,
nocami rabowano, a w dzień rabusie mieli czelność prowadzić dochodzenie
u Rusinów (Bogusza-Piorunka).
Po przesiedleniach na Wschód, ludzi we wsiach zostało bardzo mało.
Dawną radość życia zastąpił ciągły strach o dalszą przyszłość mieszkających
tam rodzin. We wszystkich osamotnionych wsiach, nawet do zimy,
słychać było szczekanie bezpańskich psów i spotkać można było wałęsające
się koty. Zaś zimą spotkać można było zwierzynę leśną zagrażającą ludziom
i zwierzętom gospodarskim. Pozostawione gospodarstwa, albo zajmowały
rodziny, sąsiedzi lub stały puste do następnego roku. Nie było chętnych do
ich przejęcia, z wielką tęsknotą opłakiwanych przez dawnych właścicieli,
gdzieś w "ziemi obiecanej", ale o tym nikt wtedy nie wiedział.
Do niektórych zagród powracali córka lub syn z Niemiec, czy też
z wojska. Jedni, z pomocą sąsiadów, zatrzymywali się na ojcowiźnie.
Większość, stęskniona za rodziną, nie mając wsparcia we wsi ani od rodziny,
ani od władz terenowych, wyjeżdżała na Wschód w poszukiwaniu rodziny
w dalekim i nieznanym świecie. Jeszcze inni, zakładając swoje nowe
rodziny, czekali na lepsze czasy. Sporo było osób, które z obawy przed biedą
w rodzinnych stronach, decydowały się na wyjazd nie do rodziców, lecz
dalej na Zachód w poszukiwaniu pracy albo krewnych w USA, Kanadzie
i innych krajach zachodniej Europy lub dalej.
We wsiach wschodnich i środkowych Karpat, skąd większa liczba
mieszkańców wyjechała na Wschód, szczególnie w oddalonych od większych
skupisk ludzkich, tam można było zobaczyć zdziczałe i zarośnięte
trawą i pokrzywami zagrody, pełne owoców i chwastów. Wszystkie zabudowania
stały z powybijanymi oknami i połamanymi drzwiami, wrotami
i płotami, z masą różnego sprzętu, którego nie wywieźli jeszcze
szabrownicy. Tylko gdzieniegdzie można było zobaczyć pasące się krowy,
konie i owce, należące do tych, co pozostali jeszcze na swoich
gospodarstwach, ale była ich bardzo mała ilość. Zwyczajne dnie robocze
spędzano przy sianokosach i żniwach, aby zebrać to, co udało się zasiać
wiosną w czasie trwania agitacji. Teraz trzeba było zebrać wszystko, żeby
zabezpieczyć na zimę w paszę i żywność rodzinę i inwentarz żywy.
Pozytywne było tylko to, że na terenach środkowej i zachodniej
Łemkowyny nie zdarzały się pożary pozostawionych zagród ludzkich.
Inaczej niż na terenach wschodnich, gdzie sporo wsi i zagród zostało
spalonych lub zniszczonych. Jednak na terenach wschodnich i środkowych
Karpat gorzej było z życiem religijnym i kulturalno - rozrywkowym.
Najbardziej brakowało księży oraz nauczycieli i muzykantów.
Wracając na chwilę do naszych rodzin i sąsiadów, którzy opuścili
Łemkowynę, o ich życiu na Wschodzie w "ziemi obiecanej", w oparciu
o osobiste wspomnienia, z którymi mogliśmy się zapoznać dopiero po
odwilży politycznej w latach 60. Otóż, kiedy nasi przesiedleńcy znaleźli się
daleko w miejscach przeznaczenia, zaraz dała się im odczuć wielka tęknota
za górami, lasami, a najbardziej za czystą wodą i czystym powietrzem
górskim. Tam, gdzie ich zawieźli, brakowało nawet drzew dla osłony przed
żarem słonecznym. W zamian za to, były wielkie przestrzenie stepowe, bez
czystych potoków, rzek i lasów. Nie było zachwalanej czarnej gleby - tylko
ziemia wspólna, kołchozowa. Już na samym początku, na nowej ziemi
wszystkim przesiedleńcom, starszym i młodym otworzyły się oczy, ale na
powrót było za późno.
Starsze pokolenie odczuwało tak straszne rozczarowanie, że
brakowało słów, by je opisać i opowiedzieć. Wieczna tęsknota i płacz, który
na długo zagościł w sercach starszych ludzi, ale nie był to płacz zwyczajny,
lecz żałosny, powodujący nie tylko ból głowy i serca, ale i duszy. Niektórych
doprowadzał do choroby, a nawet śmierci. Nie było innej rady, jak tylko
pogodzić się z losem, jaki sami sobie zgotowali dobrowolnym
zawierzeniem podstępnej propagandzie sowieckiej. Po kilku miesiącach,
a nawet latach rozmyślań, nie było żadnego ratunku. W żaden sposób,
zgodnie z twardą radziecką zasadą: "raz podpisałeś, to żyj albo gnij".
Młodemu pokoleniu szybciej udawało się zapominać o minionych,
lepszych czasach. Za to większość starszego pokolenia, za cenę utraty
majątku, honoru i czci, postanowiła wyrwać się z obiecanych i niespełnionych
dobrodziejstw, by wrócić do swoich ukochanych gór. Kto miał jeszcze
trochę sił i zdrowia, ten za głosem serca, wracał jak popadło: wozem,
pociągiem, a nawet piechotą, aby choć raz jeszcze zobaczyć góry i lasy, aby
tam spocząć na wieki, w ziemi swoich przodków. Rodziny, powracające do
gór, a między nimi nasi ojcowie, matki, bracia i siostry, nie wiedzieli, co ich
czeka w drodze powrotnej i w dalszym życiu. Dobrze wiedzieli, że będzie
granica, którą tak radośnie witali i przekraczali jadąc na Wschód, ale nie
wiedzieli, że na powrót będzie ona dla nich zamknięta na całe życie niczym
"żelazna kurtyna".
Po przebytych tysiącach kilometrów, prawie u wrót Karpat, na kilka
tysięcy kroków przed dawnymi osadami, stanęli przed najgorszym: mocno
strzeżoną i zamkniętą granicą. I znów nie pomogły nikomu żadne perswazje,
nawet płacz, krzyk, prośby i błagania. Teraz trzeba było zatrzymać się na
Ukrainie, ale nie stepowej, lecz zachodniej, trochę innej, położonej bliżej
ziemi karpackiej. Osiedlano się głównie na terenie województw tarnopolskiego,
lwowskiego, iwano-frankowskiego. Tam przesiedleńcy z Karpat
znaleźli nowe miejsce i nadzieję, że zdarzy się jakiś cud, okazja na
odwiedzenie i ujrzenie z bliska ziem swoich przodków i rodziców. Dopiero
od lat 60. XX wieku zaistniała możliwość odwiedzin rodzinnych stron,
w których nie było nikogo znajomego, bo pozostałych wysiedlono na
Zachód.
Wyjeżdżając na Wschód, mało kontaktowali się z pozostałymi na
Łemkowynie rodzinami z przyczyn ogólnych oraz ze wstydu. Dopiero po
odwilży politycznej w 1956 roku rozpoczęły się obustronne poszukiwania
rodzinnych korzeni i odwiedziny na Ukrainie i w Polsce. Przeważnie osoby
młode pragnęły przypomnieć sobie lub poznać i zobaczyć ziemie swoich
dziadków, rodziców a najczęściej krewnych. Wielu, z tęsknoty za górami,
nie chciało ponownie ranić sobie duszy i serca, dlatego nie przyjeżdżali
wcale. W tym miejscu wypada przytoczyć jeden przykład tęsknoty za
ukochaną krainą, która przytrafiła się przesiedleńcom ze wsi Radocyna.
W lipcu 1945 roku cała wieś, licząca 84 rodziny zdecydowała się
wyjechać na wschodnią Ukrainę do okręgu Krzywy Róg. Kiedy ich transport
dotarł na ostatnią stację, na której zobaczyli z bliska obiecany "raj", nie
pozwolili się rozładować, lecz zażądali powrotu do rodzinnej wsi
w Karpatach. Po czterech miesiącach tułaczki wagonami towarowymi po
stacjach Ukrainy i Polski, 6 listopada 1945 roku transport, jako jedyny
w historii przesiedleńczej, powrócił na stację załadowczą w Gorlicach. Tu
skład okrążyło wojsko i milicja, a Urząd Bezpieczeństwa prowadził
z przesiedleńcami trudne rozmowy i przesłuchania (na pewno przy udziale
NKWD). Stanowisko UB było jedno: "W przepisach międzynarodowych
podpisanych przez USRR i Polskę w 1944 r. nie było zapisu i prawa, żeby
dopuszczalne były powroty z kraju Rad".
Po trzech dniach trudnych rozmów, transport został pod eskortą
odprowadzony na Wschód, skąd więcej nie wrócił. Ale to nie koniec. Znając
naturę i charakter Łemka, łatwo domyślić się, że w tęsknocie i biedzie,
zawsze coś wymyśli. Z tęsknoty za górami, przyrodą i klimatem górskim,
sześć rodzin z tego transportu, postanowiło wziąć sprawę w swoje ręce i na
przekór władzom radzieckim poszli do ambasady polskiej i tam załatwili
sobie dokumenty repatriacyjne, by wiosną 1946 roku powrócić do Polski
jako polscy repatrianci. Wrócili do wsi na swoje gospodarstwa, ale z tego
powodu mieli duże nieprzyjemności ze strony UB, władz powiatu i milicji.
Ponad rok później objęła ich akcja "Wisła". 11 czerwca 1947 roku wszyscy
zostali wysiedleni na Ziemie Zachodnie.
Jak widać, w tamtych czasach w Karpatach nawet i niektórym
"polskim repatriantom" nie było wolno osiedlać się w Karpatach. Po 60
latach w Radocynie, odległej zaledwie o pięć kilometrów od Koniecznej, nie
ma ani jednego osadnika, ani mieszkańca. Jest tylko zielona pustynia, na
której górale latem wypasają owce. Podupadłego gospodarczo obszaru nie
zwrócono autochtonicznym właścicielom, choć po 1956 roku było kilka
chętnych rodzin na osiedlenie się w Radocynie. Brakowało zezwolenia
i pomocy władz terenowych.
b. Akcja "Wisła" - 1947 r.
Po zakończeniu przesiedleń na Wschód ludność, jaka jeszcze pozostała
we wsiach, była pewna, że najgorsze już minęło, a 1947 rok przyniesie
początek normalnego i spokojnego życia w Karpatach. Tymczasem na
wszystkich szczeblach urzędów państwowych i wojskowych roiło się od
tajnych korespondencji, spotkań i ustaleń:
1. Dnia 14 lutego 1947 roku starosta powiatu Nowy Targ wysłał
pismo "poufne" do Wydziału Społeczno - Politycznego Urzędu Wojewódzkiego
w Krakowie w sprawie wysiedlenia Łemków - (fragment):
"W 1945 r. większa część Łemków została bądź wcielona do Armii
Czerwonej, bądź wysiedlona do ZSRR.. Na polecenie władz Urzad Ziemski
wprowadził na opuszczone majątki osadników polskich, którzy do tego czasu
tam przebywają. Wysiedleni do ZSRR oraz zdemobilizowani z Armii Czerwonej
częściowo powrócili do swoich miejsc zamieszkania i upominają się
o zwrot zajętych już gospodarstw. Ludzie ci chcą odzyskać prawo pobytu
w Polsce starają się o uzyskanie poświadczonego obywatelstwa polskiego.
Tutejsze Starostwo podania tych ludzi załatwiło decyzją odmowną opierając
się na przepisach mówiących, że obywatel polski przez służbę wojskową
w obcym państwie traci obywatelstwo polskie. Kwestia ta nie jest tylko
kwestią tut. powiatu, a dwóch województw (krakowskiego i rzeszowskiego),
więc jako taka winna być rozpatrzona i rostrzygnięta centralnie ustawowo".
Starosta powiatowy
Lech Leja
2) Dnia 25 lutego 1947 roku z raportu Nr. 20 z posiedzenia Wojewódzkiego
Komitetu Bezpieczeństwa w Rzeszowie do Państwowych Komisji
Bezpieczeństwa czytamy: Propozycja wysiedlenia Ukraińców (fragment).
- Ściśle tajne -
"Dowództwo 9 DP omawiało sprawę pozostałych dotąd na terenie
województwa rzeszowskiego Ukraińców: - stanowią oni bazę zaopatrzeniową,
wywiadowczą i łącznościową band UPA. Konieczne jest doprowadzenie
do zupełnego końca akcji wysiedleńczej, rozpoczętej w 1945 r.
Jeżeli obecnie nie ma możliwości przekazania tych Ukraińców do
ZSRR, to trzeba skierować ich na zachód i osiedlić w rozproszeniu, aby
uniemożliwić szkodliwą działalność".
Przew.Woj. Kom. Bezp.
Wieliczko płk
3) Dnia 6 marca 1947 roku ze sprawozdania sytuacyjnego
Dowództwa Okręgu Krakowskiego dla Państwowej Komisji Bezpieczeństwa
za miesiąc luty 1947 roku mamy propozycję wysiedlenia Łemków z powiatu
nowosądeckiego, jak niżej:
- Tajne -
"Dotychczas na terenie woj. krakowskiego ujawniają się jedynie
członkowie organizacji podziemnych i band polskich. Natomiast jeśli chodzi
o bandy ukraińskie UPA, działające w pow. Nowego Sącza to żadnych
wypadków ujawniania się nie było i na ujawnianie się w przyszłości liczyć
nie można. Powodem tego jest przede wszystkim fakt, że w południowej
części pow. Nowego Sącza pozostało jeszcze około 2000 Łemków, którzy
stanowią bazę zaopatrzeniową pod każdym względem dla band ukraińskich
grasujących w tym powiecie. Byłoby pożądanym, aby wystąpić z wnioskiem
do rządu o spowodowanie przesiedlenia pozostałych jeszcze w powiecie N.S.
"Łemków" na teren Ziem Odzyskanych".
Szef Sztabu Dow. Okr. Wojskow. - V
w/z płk Chiliński gen. dyw. Więckowski
4) Dnia 27 marca 1947 roku (dzień przed śmiercią gen. Karola
Świerczewskiego) Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej
Partii Rorobotniczej na tajnym posiedzeniu przyjęło postanowienie
o powołaniu Komitetu do spraw akcji "Wisła". Do dnia dzisiejszego
nie ustalono prawdziwych sprawców zabójstwa gen. K. Świerczewskiego.
Wtedy opinię publiczną poinformowano, że były to bandy UPA. 28 marca
1947 roku stał się dniem zaostrzenia walk z bandami i jednocześnie
pretekstem na dzień wcześniej podpisanego aktu o wysiedleniu wszystkich
Ukraińców - Łemków.
5) Miesiąc później, w kwietniu i maju 1947 roku, kiedy w Karpatach
nadeszła pora prac wiosennych, mieszkańcy zachodniej Łemkowyny
opowiadali, że do wsi, gdzie ociągano się z robotami wiosennymi
przyjeżdżali przedstawiciele urzędów powiatowych, gminnych, bezpieczeństwa,
milicji i jawnie wypowiadali się:
"U nas nie ma band, to i żadnego wysiedlania nie będzie".
(wspomnienia mieszkańców Piorunki o władzach Tylicza i NS).
Mieszkańcy Boguszy wspominają, że wójt gminy Grybów wykazał
się nadzwyczajnym sprytem. Pewnego dnia przyjechał do wsi i zorganizował
zebranie rolników, na którym zaręczał, że żadnego wysiedlania nie będzie.
Tymczasem w wielkiej tajemnicy, dokładnie miesiąc po śmierci gen.
Karola Świerczewskiego, sześć dywizji Wojska Polskiego rankiem 28
kwietnia 1947 roku otoczyło pierwsze wsie w powiatach przemyskim,
leskim i sanockim, rozpoczynając haniebną akcję wysiedleńczą pod
kryptonimem "Wisła".
Tajemnica operacji była tak mocno strzeżona, że nawet sąsiednie
wsie nie wiedziały, co dzieje się wokół. Wysiedlenie Ukraińców i Łemków
stało się sprawą polityczną i to nie z powodu zagrożenia ze strony UPA, jak
wyjaśniano przez długie lata, lecz dla ówczesnych władz Polski Ludowej
było "koniecznością wobec świata", a najbardziej wobec Związku Radzieckiego.
Plan socjalistycznego społeczeństwa Polskiej Ludowej zakładał koncepcję
państwa jednonarodowościowego. Zaistniała też potrzeba zasiedlenia
Ziem Odzyskanych w ramach regulacji granic po drugiej wojnie światowej.
Postanowiono dokonać tego wysiedleniem ludności ukraińskiej, bojkowskiej
i łemkowskiej, żyjącej od wieków w granicach państwa polskiego.
Zamysł i przygotowania do akcji "Wisła" prowadzono już od
drugiej połowy 1946 roku, a związane z nią tajne plany i instrukcje były
gotowe dużo wcześniej, o czym wysiedleńcy przekonali się dopiero w dzień
wysiedlania. Najgorszą była niepewność, kiedy i gdzie ich wywiozą?
Krążyły pogłoski, że na pewno na daleki Wschód-Sybir, tym bardziej, że
pierwsze transporty kierowane były do Lublina i dalej na północ, a później
przez Oświęcim i też na północny wschód.
W każdej wsi, akcję wysiedlania rozpoczynano wczesnym rankiem.
Wojsko okrążało daną wieś i wyznaczało od dwóch do czterech godzin na
przygotowanie się rodzin do opuszczenia swych gospodarstw. Ludzie w tych
godzinach z wielkim strachem, w smutku, często płacząc, krzycząc
i lamentując mogli załadować swój dobytek na jeden lub dwa wozy,
zaprzężone najczęściej w krowy, rzadziej w konie. W pierwszym rzędzie
starano się umieścić osoby stare i dzieci wraz z żywnością, odzieżą
i świętymi obrazami. W dalszej kolejności ładowano najbardziej potrzebny
sprzęt kuchenny i gospodarczy. Do wozów przywiązywano bydło i owce.
Rodzinom, które nie miały własnego transportu, wojsko zapewniało
furmanki z woźnicami z sąsiednich wsi, których później nie ominął los
wysiedlenia. Straszne, niekiedy trudne do opisania rozgrywały się sceny
załadunku furmanek. Najtragiczniejsze były momenty opuszczania zagród
przez rodziny, kiedy bezwzględni żołnierze, ponaglali do wyjazdu każdą
rodzinę, która chciała pożegnać się z każdym kątem mieszkania, sieni, stajni
i ogrodu, gdzie dotąd toczyło się ich życie. W takiej sytuacji nie było czasu
na nic, nawet na ucałowanie stołu i ściany, na której wisiały święte obrazy.
Nie było czasu nawet na płacz, pozostawał tylko wielki żal,
z powodu niesprawiedliwej krzywdy, często brakowało łez. Pozostawały
modlitwy do Boga, Bogarodzicy i wschodnich Świętych o łaskawszy los.
Nie było też odpowiedzi, dlaczego państwo po zakończeniu wojny siega po
takie metody? Każdy odczuwał większy ból i krzywdę, kiedy spoglądał na
pięknie rosnące dookoła zasiewy. W niektórych rejonach zbliżały się już
sianokosy. Trudno sobie wyobrazić, co czuły serca wysiedlanych w połowie
wiosny, mając na uwadze, co będzie dalej, jesienią i zimą - tam, gdzie ich
zawiozą? Nakaz pozostawienia dorobku całego życia, zwłaszcza u starszych
osób sprawiał, że pękały serce i dusza.
Wypędzane rodziny zdawały sobie sprawę z tego, że przymusowe
wysiedlanie w maju, czerwcu i lipcu, na tzw. przednówku, woła o pomstę do
nieba. Tymczasem szeroko zakrojonej akcji towarzyszyły ludzki lament
i porykiwania zwierząt gospodarskich, a także strzelanina. Scen tych do dziś
starsi ludzie nie mogą wymazać z pamięci. We wsiach wschodniej
i środkowej Łemkowyny pozostawały jedynie szczekające i wyjące psy,
miauczące koty, których nie można było zabrać ze sobą. Gdzieniegdzie, we
wsi pozostawały polskie rodziny - leśniczego, gajowego, urzędnika
pocztowego oraz rodziny polsko-łemkowskie. Udało się również Łemkom,
posiadającym obywatelstwo obcego kraju, a tych, na wschodniej i środkowej
Łemkowynie było niewielu. Jednak, cóż za życie czekało pojedyncze
rodziny? W samotności, na odludziu i w oddaleniu od miasta.
Na zachodniej Łemkowynie, w niektórych wsiach sytuacja była
zupełnie inna. Dla mieszkających tam polskich rodzin krzywda Łemków
była sprawdzianem dobrosąsiedzkich stosunków. Jedni, przygnębieni losem
swoich sąsiadów, wyganianych bezlitośnie z własnych gospodarstw, ze
współczuciem pomagali przy załadunku wozów, przyrzekając zaopiekować
się tym, co pozostało we wsi. Drugim, a było ich sporo, od dawna nie
odpowiadało sąsiedztwo odmiennej mowy i wiary. Tylko czekali na dogodną
chwilę, kiedy można będzie pozbyć się Rusinów. W tych trudnych chwilach
ożywały tendencje nacjonalistyczne, podpierane hasłami, że Polska była, jest
i będzie tylko dla Polaków. Wielowiekowe wspólne sąsiedztwo, dotąd bez
zadrażnianej nienawiści, przeszło do historii. Łemkowie stali się niepożądaną
społecznością.
Podczas wysiedlania zdarzały się różne sytuacje, w zależności od
ilości wysiedlanych i pokonywanej odległości do stacji kolejowych.Wsie
z niewielką ilością mieszkańców łączono z innymi, zaś te, gdzie
mieszkańców do wywiezienia było dużo, starano się wysiedlać w całości.
Zdarzało się również, że z powodu braku podstawionych transportów, place
dookoła stacji towarowych były przepełnione wysiedlanymi ludźmi. Wtedy
stosowano jedno lub dwutygodniowe przerwy w wysiedleniach, aby
rozładować tłok na placach koło stacji. Takie przypadki zdarzały się tylko
w powiatach gorlickim i nowosądeckim:
- Gorlice 11-15 czerwca i 26-30 czerwca
- N. Sącz 1-5 lipca i 6-15 lipca
Przy wysiedleniach wsi oddalonych od stacji kolejowych ponad 25
kilometrów, po drodze organizowano postoje lub noclegi, aby wieczorami
nie odprawiać taborów wysiedleńczych. Postoje na nocleg odbywały się
w Krempnej dla powiatu jasielskiego, w Gładyszowie dla powiatu
gorlickiego, a we Florynce dla gminy Tylicz. Tabory ciągnęły się bardzo
powoli. Idąc głównymi traktami, nieraz na całej długości drogi, od jednego
do trzech kilometrów przy obstawie wojska. Często, od cieżarów łamały się
wozy drewniane, co denerwowało ograniczonych czasem konwojentów.
Niecierpliwiło też tempo jazdy oraz, w wielu przypadkach,
obojętność wysiedleńców, którym nie zależało, kiedy dojadą w nieznane
miejsca. Wobec wszystkich stosowano ostrą dyscyplinę, obwiniając za
postępowanie band, które grasowały w terenie, nie licząc się z ludnością
cywilną, cierpiącą nie za swoje winy. Wysiedleńcom zarzucano przyczynienie
się do śmierci gen. K. Świerczewskiego. Dawało się to odczuć na
każdym kroku, głównie w drodze do stacji kolejowych, a później podczas
przydziału do transportów. Ciągnące się tabory przez wsie polskie, nękane
były przez ich mieszkańców. Dochodziło też do częstych kradzieży
niepilnowanego bydła i owiec. Na stacjach towarowych i pobliskich placach,
a także w parkach warunki bytowe były niekiedy straszne. W Zagórzanach,
w błocie po kolana wysiedleńcy czekali kilka dni i nocy, zanim przeprowadzono
rejestrację i wszystkim Państwowy Urząd Repatriacyjny wydawał
karty przesiedleńcze oraz nadeszły wagony towarowe.
Otrzymywane na stacjach kolejowych dokumenty określały, że dany
rolnik wraz z rodziną "przesiedla" się bez określenia nowego miejsca
osiedlenia. Wynikało z tego, że każda wysiedlana rodzina traktowana była
nie jako wysiedleńcy, lecz jako "przesiedleńcy z własnej woli", i nie pod
lufami karabinów. Ciąg dalszy tragedii odbywał się na stacjach załadowczych,
gdzie przy rejestracji rodzin występowała "selekcja" i rozdzielanie
rodzin, sąsiadów i znajomych do innych transportów. Znów rozlegał się
płacz i lament. Większą liczbę wysiedlanych mieszkańców danej wsi
dzielono już na samym początku. Przykładem może być Florynka, skąd 175
rodzin w Grybowie rozdzielono do czterech transportów, aby skierować do
różnych stacji docelowych w województwach wrocławskim i zielonogórskim.
Poczynając od terenów wschodnich, ludność ukraińska, bojkowska
i łemkowska była rozdzielana na wszystkich towarowych stacjach
kolejowych w Łupkowie, Komańczy, Szczawnem Kulasznem, Rymanowie,
Krośnie, Jaśle, Zagórzanach, Gorlicach, Grybowie, Nowym Sączu,
Żegiestowie i Piwnicznej. W wymienionych punktach zbiorczych, zgodnie
z instrukcją, kuchnie zaopatrzone w żywność miały wydawać oczekującym
trzy posiłki dziennie. Oczywiście były to tylko puste słowa.
Przekonałem się o tym wraz z moimi sąsiadami transportowymi.
Przez cały tydzień nie otrzymaliśmy ani jednego posiłku, jedynie zaszczepiono
nas i przesłuchiwano na stacji w Oświęcimiu. Na stacjach podstawiane
były wagony o różnych składach, najczęściej kryte i odkryte węglarki lub
wagony towarowe, w ogóle nie przystosowane do transportów ludności,
a szczególnie dzieci i osób starszych. Były to wagony do przewozu węgla
lub dla inwentarza żywego, w których każda rodzina musiała jechać
z inwentarzem żywym. Do wagonu przydzielano od jednej do trzech rodzin,
w zależności od ilości osób i sztuk inwentarza żywego, wraz z całym
majątkiem osobistym. Wszyscy "jak groch z kapustą, lub śledzie w beczce"
jechali w transportach na Zachód.
Odkryte wagony wysiedleńcy musieli zabezpieczać we własnym
zakresie, drabinami oraz deskami z wozów. Wielkim szczęście było w tym,
że w tamtych dniach maja i czerwca 1947 roku nie było większych opadów
deszczu i chłodnych nocy. Do każdego transportu dołączano jeden lub dwa
wagony, tzw. platformy do załadunku wozów i innego sprzętu ciężkiego,
jaki udało się dowieźć do stacji kolejowych. Transporty kierowane na
północ, przez Lublin jechały od sześciu do dziesięciu dni, np. ze Szczawnego
do Bartoszyc. Trochę krócej, od czterech do siedmiu dni, jechały transporty
na Zachód przez stację Oświęcim, gdzie przeprowadzano selekcję dorosłych.
Konwojenci wojskowi posiadali tajne listy "podejrzanych" osób,
sporządzone w różnych okolicznościach, które decydowały o ich zatrzymaniu.
Część wysiedleńców po przesłuchaniach, z Oświęcimia odsyłano do
oddalonego o około 20 kilometrów obozu pracy w Jaworznie. Na stacji
Oświęcim wszyscy dorośli zobowiązani byli do poddania się obowiązkowemu
szczepieniu oraz wyrywkowemu przesłuchaniu na życzenie agentów
Urzędu Bezpieczeństwa. Wysiedlanym z powiatów Nowy Targ, Nowy Sącz,
Gorlice, Jasło, Krosno i Sanok z około 165 wsi szczególnie utrwaliły się
szczepienia, przesłuchania i aresztowania.
W trakcie podróży konwojujący podczas postojów, szli na ustępstwa.
Na torowiskach i poboczach wysiedleńcy mogli zdobyć trawę dla inwentarza
i napoić zwierzęta ze stacyjnej studni. Każda rodzina zaopatrywała się
w wodę do celów spożywczych i sanitarnych. W miejscach postoju najczęściej
przygotowywano posiłki z posiadanych zapasów czerstwego chleba,
sera, masła i mleka, udojonego od krów, jadących w wagonach. Na
przednówku ludzie obsiali i poobsadzali pola, żeby zabezpieczyć rodziny na
przyszłą zimę. W wagonach, biorąc nieraz ostatni kawałek chleba, nachodziły
ich myśli, kto zbierze ich plony, dla kogo zostawili zasiewy? Ludzie
w transportach dzielili się wszystkim i pomagali sobie nawzajem, nawet
osobom wcześniej nieznanym.
Prawie w każdym transporcie jechali wysiedleńcy z dwóch do
czterech, a nawet pięciu wsi, oddalonych od siebie o kilkanaście kilometrów,
np. w Zagórzanach do naszego transportu dołączono mieszkańców
z Czarnego, Lipnej, Jasionki, Męciny Wielkiej i Wapiennego.
Ciężkie warunki transportów sprawiły, że powstała w 1947 roku
solidarność pokrzywdzonych, która po latach zintensyfikowała życie
religijne i społeczno-kulturalne.
Wykaz wsi i mieszkańców wysiedlonych i pozostałych
Powiat Nowy Targ
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Biała Woda, 134, 31,
2. Czarna Woda, 473, 6,
3. Jaworki I/II, 118, 244,
4. Szlachtowa, 96, 185,
R a z e m, 821, 466,
Powiat Nowy Sącz
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Andrzejówka, 57, 179,
2. Barnowiec, 7, 164,
3. Berest, 569, 17,
4. Binczarowa, 258, 208,
5. Bogusza, 368, 47,
6. Czaczów, 14, 365,
7. Czyrna, 39, 51,
8. Dubne, 148, 9,
9. Florynka, 934, 95,
10. Frycowa, 11, 672,
11. Jastrzębik, 241, 24,
12. Kamianna, 40, 23,
13. Kotów, 28, 58,
14. Krynica Wieś, 270, 140,
15. Królowa Ruska, 290, 178,
16. Krzyżówka, 51, -,
17. Leluchów, 17, 39,
18. Łabowa (+ Łabowiec), 190, 435,
19. Łosie, 265, -,
20. Maciejowa, 33, 24,
21. Milik, 63, 221,
22. Muszyna, 26, 2254,
23. Muszynka, 274, 36,
24. Mochnaczka Wyżnia, 284, 17,
25. Mochnaczka Niżnia, 263, 136,
26. Nowa Wieś, 505, 43,
27. Piorunka, 443, 13,
28. Polany, 373, 28,
29. Powroźnik, 451, 103,
30. Roztoka, 252, 4,
31. Składziste, 28, 15,
32. Słotwiny, 39, 142,
33. Szczawnik / Ludowiki/, 207, 103
34. Tylicz, 254, 359,
35. Uhryń, 35, 9,
36. Wawrzka, 179, 30,
37. Wierchomla, 448, 128,
38. Wierchomla W. 67, 27,
39. Wojkowa, 315, 8
40. Złockie, 66, 113,
41. Zubrzyk, 12, -,
42. Żegiestów, 37, 332,
Uwaga: Wykazy obejmują pozostałą ludność polską i z rodzin
mieszanych. W zestawieniu sporządzonym na podstawie kart przesiedleńczych
występują wsie: Zubrzyk oraz Szczawnik nazywany Ludowikami.
Powiat Gorlice:
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Banica (k. Śnietnicy), 549, -,
2. Banica (k. Krzywej), 57, -,
3. Bartne, 472, 4,
4. Bednarka, 433, 64,
5. Bielanka, 119, -,
6. Bieliczna, 230, 7,
7. Blechnarka, 383, 41,
8. Bodaki, 70, -,
9. Brunary W., 128, -,
10. Brunary N., 395, 36,
11. Czarna, 326, -,
12. Czarne (nie wpisane), 48, 5,
13. Czertyżne (nie wpisane), 180, -,
14. Długie, 20, 14,
15. Gładyszów (z Wirchnią), 634, 18,
16. Hańczowa, 258, 80,
17. Huta Wysowska, 29, 52,
18. Izby, 209, -,
19. Jasionka, 182, -,
20. Jaszkowa, 75, 8,
21. Klimkówka, 120, 128,
22. Konieczna, 283, 7,
23. Kunkowa, 169, -,
24. Krzywa, 156, -,
25. Kwiatoń, 170, 8,
26. Leszczyny, 146, 9,
27. Lipna (nie wpisana), 12, -,
28. Łosie, 324, 100,
29. Małastów, 300, -,
30. Męcina W., 51, 194,
31. Nieznajowa, 3, 4,
32. Nowica, 221, -,
33. Pętna, 462, -,
34. Pregonina, 238, -,
35. Przysłup, 95, -,
36. Pstrużne, 28, 15,
37. Radocyna, 35, -,
38. Regetów W/ N, 718, 4,
39. Ropa, 52, 2363,
40. Ropica Ruska, 195, 170,
41. Ropki, 75, -,
42. Rozdziele, 239, 40,
43. Rychwałd (Owczary), 55, 133,
44. Sękowa, 8, 1099,
45. Skwirtne, 95, 16,
46. Smerekowiec, 571, 29,
47. Stawisza, 450, -,
48. Szymbark, 125, 720,
49. Śnietnica, 415, 5,
50. Uście Ruskie (Gorl), 163, 270,
51. Wapienne, 63, 105,
52. Wołowiec, 94, 4,
53. Wysowa, 105, 136,
54. Zdynia (z Ługiem), 508, 25,
Uwaga: 50 lat po wysiedleniu okazało się, że mieszkańcy ze wsi
Czarne, Długie i Lipna nie zostali objęci dekretem rządowym z 27.VII. 1949
roku (Dz.U. Nr. 46, poz 336). Wieś Oderne prawdopodobnie wysiedlono
z mieszkańcami Uścia Ruskiego lub Kunkową.
Powiat Jasło:
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Brzezowa, 21, 277,
2. Desznica, 42, 230,
3. Folusz, 28, 40,
4. Grab, 108, 10,
5. Halbów, 3, -,
6. Jaworze, 17, 20,
7. Kotań, 76, -,
8. Ożenna, 72, 7,
9. Pielgrzymka, 32, 281,
10. Rostajne, 43, 4,
11. Świątkowa W., 20, 10,
12. Świątkowa M., 52, -,
13. Świerżowa Ruska, 9, 11,
14. Wyszowatka, 4, 12,
15. Żydowskie, 27, 134,
Powiat Krosno:
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Barwinek, 37, 52,
2. Hyrowa, 118, 81,
3. Myscowa, 60, 79,
4. Mszana, 147, 65,
5. Olchowiec, 80, 35,
6. Polany, 40, 170,
7. Trzciana, 4, 172,
8. Tylawa, 91, 44,
9. Zawadka Rym., 62, 94,
10. Zyndranowa, 109, 65,
Uwaga: W spisach powiatu krośnieńskiego nie podano Ciechani, Ropianki,
Smerecznego, Wilszni, ponieważ ich mieszkańcy wyjechali na Ukrainę,
które przestały istnieć.
Powiat Sanok:
Miejscowość, wysiedlonych osób, pozostałych osób
1. Balnica, 85, -,
2. Belchówka (Borgówka), 181, -,
3. Czeremcha, 276, 151,
4. Czystohorb, 86, -,
5. Daliowa, 96, 181,
6. Darów ( pominięty), 16, -,
7. Dołżyca, 309, -,
8. Duszatyn, 13, -,
9. Jawornik, 424, -,
10. Kamienne, 105, -,
11. Kamionka, 34, -,
12. Karlików, 80, -,
13. Komańcza, 353, 97,
14. Królik Woł./Pol., 24, 513,
15. Kożuszne, 65, -,
16. Kulaszne, 307, 3,
17. Lipowiec, 112, -,
18. Maniów, 95, -,
19. Mokre, 473, 189,
20. Morochów, 311, 40,
21. Płonna, 394, 130,
22. Posada Jaśl., 92, 124,
23. Prełuki, 18, -,
24. Przybyszów, 26, 4,
25. Radoszyce, 163, -,
26. Rzepedź, 124, -,
27. Rudawka Jaśl., 15, -,
28. Smolnik, 271, -,
29. Solinka, 169, 300,
30. Surowica, 18, -,
31. Szczawne, 10, 21,
32. Tokarnia, 76, -,
33. Turzańsk, 233, -,
34. Wisłok W /G/ N, 747, -,
35. Wola Michn., 286, -,
36. Wola Niżna, 250, 256,
37. Wola Wyżna, 103, -,
38. Wola Piotrowa, 42, -,
39. Wola Sękowa, 104, 11,
40. Wólka, 7, -,
Uwaga; Z powodu wyjazdu mieszkańców na Ukrainę nie wykazano
wiosek: Bałucianka, Deszno, Jasiel, Łupków, Moszczaniec,
Osławica, Polany Surow., Puławy, Szklary, Tarnawka, Wernejówka,
Wołtuszowa, Wisłoczek, Zawoje.
c) Łemkowie ofiarami Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie
Na stacji w Oświęcimiu odbywał się obowiązkowy postój. Pod
pretekstem obowiązkowych szczepień dokonywano przeglądu osób dorosłych,
mężczyzn i kobiet, a przy tym, selekcji osób podejrzanych. W każdym
transporcie za osobami dorosłymi jechały ich opinie. Pisane od dawna na
podstawie donosów osób nieżyczliwych oraz innych źródeł. Najczęściej były
one nieprawdziwe, ale wygodne dla władz i Urzędów Bezpieczeństwa sprawy.
W tajemnicy spreparowane, były najczęściej podstawą do oskarżenia
osób niewinnych i zatrzymywania w Oświęcimiu, skąd pod eskortą trafiali
do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie, oddalonego od Oświęcimia o 20
kilometrów.
W bramie tego obozu, oficer doprowadzający zatrzymanych więźniów,
kłamliwie przestrzegał strażników: Uważajcie, to są bandyci złapani
w lesie!. A dozorcy wiedzieli już, co z leśnymi ludźmi robić. Bicie
i tortury wraz z obozowym wyposażeniem, pozostawionym po
hitlerowcach, z jednym wyjątkiem - brakowało krematorium, przypominały
obóz koncentracyjny. Do krytycznych warunków w Centralnym Obozie
Pracy w Jaworznie przyczyniały się baraki po dawnym obozie hitlerowskim
Auschwitz, ogrodzone wysokim murem z wieżami wartowniczymi, pod
drutem kolczastym, podłączonym do energii elektrycznej.
W barakach drewnianych były trzypiętrowe łóżka z rzadko ułożonymi
deskami, niczym szczeble od drabiny, przez które stale wylatywała słoma,
umieszczano po 160 - 180 więźniów. W takich warunkach trudno było leżeć
czy spać, nie wspominając o chorych i okaleczonych torturowaniem. Zimą
barak ogrzewał zaledwie jeden piec. Z zimna było dużo przeziębień,
wywiązujących poważniejsze schorzenia. Lekarz, będąc więźniem, musiał
leczyć tak, jak mu kazano. Zawsze na szkodę więźnia. Choroby przyśpieszało
też nędzne wyżywienie: zupa wodnista z brukwi z żelatyną i jeden
bochenek chleba na cztery osoby na dobę. Do toalety wychodzić można było
tylko w określonym czasie: grupowo, pod nadzorem strażnika. Jakiekolwiek
zastrzeżenia więźniów, odnośnie panujących warunków lub innych wykroczeń
regulaminowych, karano chłostą lub staniem na słońcu, deszczu
i mrozie. Kobietom wymierzano 25 kijów a mężczyznom, kilka razy więcej.
Więźniom wymyślano zbędne zajęcia: pracę, najczęściej przewożenie
piasku z miejsca na miejsce. Kto nie podołał ciężkiej pracy, tego bito
do utraty przytomności, niejednokrotnie doprowadzając do śmierci. Nie
zezwalano też na żadne wizyty rodzinne. Natomiast ciągle przesłuchiwano
i bito kilka razy na dobę, najczęściej w nocy. Z niedożywienia, zimna i złego
stanu higieny (w obozowych warunkach zalęgły się wszy, pchły oraz inne
insekty) rozwinęły się różne choroby, z tyfusem włącznie, w wyniku których
zmarło 161 więźniów. Zostali oni pochowano pod sosnami w pobliskim
lesie.
W publikacji Kazimierza Mierosławskiego "Centralny Obóz Pracy
w Jaworznie - Podobóz ukraiński 1947 - 1949 r". Katowice - 2001
znajdujemy obszerny opis warunków obozowych. Podsumowując:
- wszystkich więzionych było razem - 3.853 osoby
- z tego z różnych powodów zmarło - 161 osób.
Z powiatów: Nowy Targ, Nowy Sącz, Gorlice, Jasło i Krosno (bez
sanockiego) , z terenów Łemkowyny wyselekcjonowano:
- z pięciu powiatów 370 osób
- Rusinów ze Słowacji 110 osób.
Jak się okazało, wśród więźniów Jaworzna znaleźli się również byli
żołnierze Armii Czerwonej, z Bartnego - 3, Łosia - 2 oraz po 1 z Banicy,
Beresta, Bielicznej, Boguszy i Izb. Dziesięciu byłych żołnierzy Armii
Czerwonej, którym za udział w walkach o wyzwolenie państwa polskiego
spod okupacji hitlerowskiej odpłacono pobytem w Centralnym Obozie Pracy
w Jaworznie. Potraktowano ich jak przestępców, za to, że jako "ochotnicy"
walczyli w szeregach Armii Czerwonej. Zamiast uznania, doznawali tu
ciężkich tortur.
Większość więźniów długo albo wcale nie przyznawało się do pobytu
w Jaworznie. Każdy zwalniany więzień, przymusowo składał przysięgę, że
nigdy i nikomu nie wyjawi, że był więźniem Jaworzna. Głównie nie ujawni
spotkanych tam osób, przesłuchań oraz innych metod i przypadków,
związanych z obozem. Wychodzących na wolność zastraszano, że jeśli dane
przyrzeczenie zostanie złamane, trafią do obozu, funkcjonującego na
gorszych zasadach. Podobne przyrzeczenia doprowadziły do tego, że
większość więźniów o swoich przeżyciach w Jaworznie nie powiedziała
nawet najbliższym, zabierając tajemnicę do grobu.
Po 1989 roku pojawiło się sporo różnych publikacji. Sprawę
Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie mocno nagłośniono za sprawą
więźniów. Najbardziej pokrzywdzonych, uczestników wojny obronnej 1939,
również pomagających, m.in. wojskowym w przekraczaniu "zielonej
granicy" w drodze na Zachód, a głównie żołnierzy Armii Czerwonej,
wyzwalających Polskę spod okupacji.
Oto fragmenty wspomnień byłych żołnierzy Armii Czerwonej
więzionych w Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie:
Dymitr Wysłocki - mieszkaniec Boguszy, fragment:
"Na Zachód wieźli nas w wagonach razem z bydłem. Na postoju
w Oświęcimiu sprzątałem wagon w ubraniu roboczym - koszuli i kamizelce,
w której nie miałem żadnych dokumentów. W tym czasie przyszedł agent UB
i rozkazał iść ze sobą. Poszedłem tak, jak stałem. Bez umycia się, tym samym
ubraniu, bez dokumentów.
Już po drodze zaczął okładać mnie drucianą nahają. Później bili
inni: "za broń","za bandy", "za to, czego nie było". Bili do takiego stopnia,
że krew pryskała po ścianach, aż do omdlenia. Żonę, która przyniosła moje
dokumenty, nie dopuścili do mnie. Przy czym, nie było żadnego tłumaczenia,
że w 1938 roku, w czasie czynnej służby wojskowej trzeba było zajmować
Zaolzie, a w 1939 roku bronić państwa polskiego przed okupantem niemieckim.
Zaś, w 1945 roku musiałem iść do Armii Czerwonej, pomagać
w wyzwoleniu Bielska Białej, Rybnika, Bohumina, Morawskiej Ostrawy
i Berlina Moje tłumaczenia, dotyczące lat: 1938, 1939 i 1945 jeszcze
bardziej zdenerwowały straż więzienną, która nie chciała słuchać żadnych
wyjaśnień.
Za służbę w wojsku polskim w latach 1938-1939, a później w Armii
Czerwonej, za udział w wyzwalaniu ziem polskich spod okupacji hitlerowskiej
w 1945 roku, ówczesne władze Polski Ludowej odwdzięczyły mi się kilkumiesięcznym pobytem w obozie (1947-1948), biciem i utratą zdrowia.
Mikołaj Worobel - mieszkaniec Bartnego, fragment:
"W 1945 roku z naszej wioski do Armii Czerwonej musiało iść 37
chłopców, którzy brali udział na froncie niemieckim. Czterech zginęło,
a trzech zostało rannych. Dwa lata później, w czasie wysiedlenia z naszych
trzech transportów wybrano aż 27 osób, które skierowano do Obozu Pracy
w Jaworznie. Wsród więzionych osób było trzech żołnierzy Armii Czerwonej,
między którymi byłem i ja. W tym czasie, z różnych transportów zebrali nas
w piwnicy 24 osoby, wśród których znalazł się również mój ojciec.
Wszystkich nas odstawiono pod eskortą do Jaworzna, gdzie do Obozu Pracy
,ogrodzonego czterometrowym murem musieliśmy wchodzić przez trzy bramy
kontrolne. Z czasów okupacji hitlerowskiej pozostało tam kilka starych
baraków z piętrowymi i dziurawymi pryczami, do których wsadzano po 200
więźniów. Więźniów bito druciano - gumowymi nahajami. Urągającym był
fakt, że na rozkaz strażników, więźniowie sami nawzajem wymierzali sobie
chłosty, a strażnicy pokazywali, jak należy bić jeden drugiego. Ofiarami
zawsze byli więźniowie. Byli i tacy, którzy za miskę zupy potrafili bić swoich
współwięźniów, bez żadnych skupułów, ale z powodu głodu, jaki im
dokuczał. Gdy nadeszła sobota, wtedy pijani strażnicy wybierali do bicia
swoje ofiary, które bito do takiego stopnia, że skóra odstawała od ciała.
Karygodne było podstawianie agentów, udających współwięźniów,
którzy od swoich ofiar wyciągali i wykorzystywali wszystko, co im było
potrzebne do oskarżenia i bicia. W takich sytuacjach, więzień dla swojego
spokoju przyznawał się do winy, np., że nosił chleb do lasu. Tymczasem
agent dobrze wiedział, że to nieprawda(...). Było to upokarzające, jak mógł
nosić chleb, jeżeli go nie posiadał, za co była chłosta za mówienie
nieprawdy. Takie więźniarskie dyżury w barakach i wokół nich utknęły mi
w pamięci na zawsze.
Zgodnie z regulaminem obozowym, do toalety można było chodzić
w 6 osób i to pod nadzorem. Pewnego dnia, na moim dyżurze wypadło, że
mój ojciec i sąsiad mieli potrzebę iść do toalety. Ponieważ było to niezgodne
z regulaminem, ale i nie było żadnego świadka w pobliżu, więc
postanowiłem, żeby obaj wzięli kubeł śmieci i z nimi poszli do toalety. Pech
chciał, że zauważył to strażnik blokowy i mówi do mnie:
- Wiesz, że tym dwóm nie wolno iść do ustępu?
- Wiem - odpowiedziałem.
- A dlaczego idą?
- To jest mój ojciec i sąsiad - ja na to.
- No to co?- Pyta blokowy i krzyczy:
- Bij - podając mi kawałek deski, rozkazuje bić własnego ojca.
- To jest mój ojciec i nie będę go bił.. - On na to:
- To bij tego drugiego!
W duchu pomyślałem sobie: sąsiad też swój, jak go bić?. Udając, że
zamierzam bić, robiłem to jednak trochę za wolno. Blokowy wyrwał mi deskę
i mówi:
- Dawaj ja ci pokażę, jak się bije!
I wziął się za mnie, za co musiałem jeszcze dobrze zasalutować
i podziękować. Przyznać muszę, że ani na przesłuchaniach, ani w śledztwie
tak nie oberwałem, jak wtedy.
Było dziwne, dlaczego z naszej wioski aż tyle osób musiało być
w Jaworznie.Przypuszczam, że tak było, ponieważ w lasach Kornuty,
niedaleko Bartnego schronienie miały różne bandy i przez to podejrzewano,
że mieszkańcy Bartnego mają w tym swój udział. Jednak nasi ludzie nic
z nimi nie mieli wspólnego. Widywali ich tylko wtedy, kiedy były im
potrzebne produkty żywnościowe, które zabierali jak swoje".
d) Życie na wygnaniu w latach 1947-1956
Od 27 kwietnia do 15 lipca 1947 roku, dniem i nocą, mknęły na
zachód i północ setki pociągów towarowych przepełnionych ludźmi, inwentarzem
żywym oraz sprzętami i narzędziami gospodarskimi. Tylko wysiedlani
w kwietniu nie mogli w pełni żałować obsianych pól. Zupełnie inaczej,
niż wypędzani w maju, czerwcu i lipcu, gdzie prawie wszystkie pola były
zaorane i zasiane, a w wielu przypadkach, obsadzone ziemniakami. Na
środkowej i zachodniej Łemkowynie zapowiadał się urodzaj różnych zbóż
i okopowych. W drodze na zachód, Łemkowie z zazdrością spoglądali na
pozostawiane za sobą lasy, pola uprawne, łąki i pastwiska. Starszym ludziom
przypominały pozostawione własne pola, obsiane i obsadzone. Nikt
z wysiedleńców nie wiedział, gdzie nastąpi kres podróży. Wiedzieli tylko
konwojenci, którzy mieli dokumenty kolejowych dyspozycji, nikomu nie
zdradzając pod żadnym pozorem.
Dopiero na docelowej stacji, najczęściej z samego rana, cały
transport odstawiano na boczne tory koło rampy wyładowczej. Tam konwojenci
ogłaszali koniec jazdy, przekazując dany transport i dokumenty
władzom terenowym. Po czterech, a nawet dziesięciu dniach i nocach jazdy
w ciasnych, brudnych i kołyszących, nie zawsze krytych wagonach towarowych,
konie, bydło i owce były bardzo niespokojne. Ludzie rozglądali się
dookoła po płaskim terenie, zupełnie niepodobnym do terenów Karpat.
Budynki stacji i mieszkalne, wszystkie murowane. Na równinie - inne
drzewa, drogi wybrukowane lub asfaltowe.
Wszystko obce, inne niż w Karpatach. Każdy z osobna i rodzinnie
zastanawiał się, jakie będzie życie w tak dalekich i obcych stronach? Wiele
osób miało okazję pierwszy raz jechać koleją. W brudnych i cuchnących
wagonach towarowych wszystkim przyszło zobaczyć "nowy świat", ani
trochę nie podobny do karpackiego. Najgorzej było z inwentarzem żywym,
który długo przewożony w ciasnych wagonach, zachowywał się bardzo
niespokojnie. Na stacji najpierw trzeba było rozładować zwięrzęta
i dopilnować, aby oswoiły się z nowym otoczeniem. Na nowo przyzwyczaić
je do chomonta lub jarzma, gdyż znów musiały ciągnąć ciężkie wozy.
Odnalezienie i poskładanie wozów, uprzęży wraz z załadunkiem tego, co
zostało dowiezione, zajmowało dużo czasu.
Na każdej stacji rozładunkowej oczekiwała ekipa władz terenowych
z przygotowanym planem osiedlenia w terenie. Największe zapotrzebowanie
na siłę roboczą na Ziemiach Odzyskanych miały ówczesne Państwowe
Nieruchomości Rolne, później przemianowane na Państwowe Gospodarstwa
Rolne. Tam wysiedleńcy najmniej chcieli trafić, ponieważ dotąd byli
gospodarzami na własnych gruntach. Liczyli też na to, że sytuacja szybko się
wyjaśni i wnet wrócą na swoje. Podczas akcji wysiedleńczej zastraszani,
mający najgorszą opinię u konwojentów i urzędników terenowych, przyjeżdżali
naznaczeni piętnem "banderowców".
Wyruszając ze stacji, trzeba było znów na komendę formować tabory
wozów, żeby przed nocą dojechać do wyznaczonego miejsca. Na niektórych
stacjach wyładunkowych podstawiane były samochody ciężarowe jednostek
państwowych, liczące na to, że ktoś zdecyduje się na osiedlenie się w PNZ /
PGR. Tymczasem, chociaż nie było chętnych, z transportów skorzystano.
Samochodami tymi przewożono cięższe przedmioty, co bardzo odciążało
konie i bydło w przewożeniu ciężkich rzeczy do danej wsi. Najczęściej stacje
rozładunkowe znajdowały się w miastach lub w węzłach kolejowych,
oddalonych od gmin i wsi od 10 do 20 kilometrów, które to musiały pokonywać
tabory wozów górskich. Różne były losy wysiedleńców, rozdzielonych
na stacjach załadowczych, a teraz nastąpiły kolejne podziały.
W jednym powiecie lub gminie osiedlano po kilka rodzin. Dwie do
trzech w jednej wsi. Na trasie tabory wysiedleńców z drewnianymi wozami,
zaprzężonymi do nich krowami, budziły wielkie zainteresowanie miejscowych.
Wtedy często były to jeszcze rodziny niemieckie, żyjące we własnych
ogromnych folwarkach. Byli i osadnicy z centralnej Polski, a także zza Buga,
których podobne tabory nie dziwiły, gdyż niektórzy z nich, w podobny
sposób byli wysiedlani na Syberię w latach 1939-1940. Stamtąd przyjechali
na poniemieckie ziemie z ręcznym bagażem. Łemków osiedlano we
wsiach zasiedlonych wcześniej. Najczęściej wśród nieżyczliwej i uprzedzonej
do nich społeczności. Z opinią "banderowców", na Wschodzie mordujących
rodziny polskie, nie mieli łatwego startu. Polscy sąsiedzi nie wiedzieli,
że Łemków wysiedlono ze środkowych Karpat, odległych o ponad 500
kilometrów, a od terenów, gdzie miały miejsce mordy, jakie im zarzucano.
Były i inne opinie: "Osiedlą się tu Łemkowie, którzy są najdzikszym
plemieniem narodu ukraińskiego. Ci Łemkowie w lasach karpackich grabili
i mordowali spokojnych ludzi i dlatego wojsko musiało ich przesiedlić".
Łemkowie, pobyt na Ziemiach Odzyskanych traktując przejściowo, nie
próbowali zajmować domów i zagród. Najczęściej rozlokowując się na podwórkach,
gdzie na prowizorycznych kuchniach, wykonanych z cegieł
i blachy przygotowywano posiłki oraz wodę do mycia lub na herbatę.
Jedynym ratunkiem była samowystarczalność poszkodowanych
rodzin, dzięki własnym krowom. W większości stanowiących siłę pociągową,
a przede wszystkim, głównych żywicielek rodzin. Mleko, ser i masło
były podstawą pożywienia, dlatego przeważnie życie na nowej ziemi
rozpoczynano od poszukiwania schronienia i paszy dla bydła i owiec. I tak,
jeśli w zagrodzie była dobra stajnia, to nie było mieszkania dla rodzin
i odwrotnie. Nikt nie rozładowywał swego majątku. Koczowano na podwórkach
w zwartych grupach, nie znając sytuacji i warunków otoczenia. W taki
sposób upłynęło kilka pierwszych nocy. Pełniono na zmianę, dla własnego
bezpieczeństwa, dyżury. Wysiedleńcy obawiali się, że mając taką opinię,
mogą ich spotkać ataki ze strony wcześniej przybyłych osadników zza Buga,
a tych było najwięcej.
Następnego dnia trzeba było w gminie zameldować wszystkie osoby
z rodziny, a także zdecydować się na osiedlenie stałe, którego unikali niemal
wszyscy wysiedleńcy. Na początku były sytuacje, że należało się osiedlać
tam, gdzie nakazywali miejscowi urzędnicy. Bez żadnych dyskusji. Później,
wobec braku wolnych gospodarstw, niektóre urzędy gminne zezwalały na
poszukiwanie sobie miejsc w celu osiedlenia się, np. w gminie Chobień
w pow. Wołów.
Po osiedleniu się ludzie szukali okien, drzwi, pieców i innych części.
Domy i zabudowania gospodarcze, które im przydzielano, były mocno
zniszczone i rozszabrowane przez wcześniejszych osadników do gołych
ścian. Bez okien i drzwi. Było dobrze, jeżeli budynki mieszkalne
i gospodarcze posiadały w dobrym stanie, nie cieknące dachy, ponieważ
zabudowania i pola uprawne od lutego 1945 roku zostały pozajmowane
przez wcześniejszych osadników.
Oni byli bogatsi o lepsze domy, stajnie, stodoły i sprzęt mechanizacyjny
oraz, co najważniejsze, posiadali przez dwa lata nabyte doświadczenie
w życiu na Zachodzie. Łemkowie, z powodu krzywdzącej opinii, nie
śmieli upominać się o lepsze, jak również musieli sami długo pracować na
jej poprawę. Życie na wygnaniu rozpoczynano od poszukiwania rodzin,
sąsiadów, znajomych, aby w większej grupie społecznej radzić sobie
z nieustannie dotykającymi przeciwnościami losu. Każda rodzina potrzebowała
też kuchni. Oprócz wspomnianych okien i drzwi, które czasem trafiało
się znaleźć w pustych i opuszczonych domach, wspólnymi siłami remontowano
wraz z pomieszczeniami mieszkalnymi, gospodarcze. Głównym
zadaniem każdego rolnika od zaraz, było szukanie trawy dla zwierząt.
Potrzebna była na siano, którą wysiedleńcy wykaszali daleko od
wsi, nad rzekami i pod lasami,. Początkiem lata 1947 roku pozostały tylko
opuszczone niemieckie pola, które obfitowały w sporą ilość nieużytków, na
których można było znaleźć, charakterystyczną dla nizin, trawę. Dużą, ze
starymi chwastami, które z konieczności koszono i suszono, aby zdobyć
trochę siana na zimę. Na wielkich nizinnych i piaszczystych ziemiach
szybko nadeszły żniwa, do których najmowali się wysiedleni, aby w ten
sposób zdobyć trochę zboża na własny chleb. Żniwa odbywały się przy
pomocy zmechanizowanego sprzętu, kosiarek konnych, a czasem i traktorów,
dotąd nie znanych Łemkom. W takich chwilach, większość wysiedleńców
myśli kierowała znów do pozostawionych zasiewów w górach. Kto
zbierze ich plony? Oni zaś, na wygnaniu, najemną pracą zmuszeni byli
"żebrać" o miarkę zboża. W tym miejscu przytoczę wspomnienia chłopca
z Piorunki, który będąc w wieku szkolnym tak zapamiętał pierwsze zniwa na
zachodzie:
"Po pierwszych dniach i tygodniach rodzice zaczęli się coraz
realniej przyglądać rzeczywistości, a szczególnie temu, że wnet przyjdzie
jesień i zima, do których żadna rodzina nie była przygotowana. Po paru
tygodniach dochodziło do spotkań i rozmów sąsiedzkich z wcześniej
przybyłymi osadnikami. Przypominam sobie, jak sołtys - przedstawiciel
władzy na wsi interesował się naszymi ludźmi. Widząc nieśmiałość
i niepewność biednych rodzin, posiadjących sporo inwentarza żywego, bez
zabezpieczenia w paszę na nadchodzącą zimę, przyszedł do nas i mówi:
"Śpita, śpita, a siana nie kosita". Znając dobrze teren i sytuację gminy
poradził, aby zdrowi mężczyźni udali się na łąki w okolicach wiosek
Jędrzychówka i Łąkocin, oddalonych o około 9 kilometrów, aby skosić trawę
na siano. Z tej rady skorzystały nasze rodziny i nawet całymi rodzinami, bez
małych dzieci, nieraz i boso szli na te łąki, aby tam zaopatrzyć się w siano na
zimę. Trawa i siano z zachodnich łąk było mocno wyrośnięte, gorzkie
i badylaste, ale było go pod dostatkiem dla bydła na zimę. Inne niż siano
w górach, które w czasie koszenia, suszenia i przechowywania pachniało
różnymi ziołami i kwieciem.
W pierwszych tygodniach na wygnaniu, niektórym rodzinom
brakowało środków do życia, przy czym nie mieli również pieniędzy na ich
zakup. Pozostała nadzieja na zarobek u sąsiadów, gdyż był to okres
nasilonych prac żniwnych. Tylko czekano na propozycję pracy, na którą
godzono się bez wahania. Otrzymywano zapłatę w postaci zboża, ale aż po
omłotach. Praca była bardzo ciężka, zważywszy, że brakowało obuwia
i przez to, pracować trzeba było boso na ściernisku. Z pracy wracano
z mocno pokaleczonymi stopami, aby następnego dnia znów iść do pracy na
obce ściernisko".
W porównaniu ze żniwami w Karpatach, mechaniczny sprzęt używany
teraz, zdaniem wysiedleńców, był wielkim marnotrawstwem plonów.
Kobiety, a nawet i dzieci, chodziły po ścierniskach i zbierały kłosy zbóż.
Podobnie podczas wykopywania ziemniaków i buraków pastewnych.
W pierwszych latach buraków cukrowych jeszcze nie uprawiano.
W wykopkach ziemniaków uczestniczyli też wysiedleńcy.
Dla dzieci i młodzieży pierwszy rok szkolny na wygnaniu był trudny.
W szkołach na wsi, dzieci wysiedleńców miały wiele problemów. Opóźnienia
w programie nauczania ze względu na okres wojny i lata powojenne.
Tylko w zachodniej Łemkowynie funkcjonowały szkoły, ale z powodu
przesiedleń ludności na Wschód, miały one zróżnicowany program
nauczania, na bardzo niskim poziomie. Ponadto, nie tylko w opinii kolegów,
ale i nauczycieli, w wielu przypadkach były dziećmi "banderowców", co
miało wielkie znaczenie w rozwoju ich psychiki. Wiele dzieci wracało ze
szkoły zapłakanych, niekiedy pobitych. Główną przyczyną było to, że
kojarzono ich z niechlubną akcją "Wisła".
W dużo lepszej sytuacji była młodzież starsza, która musiała kształcić
się w miastach. Tam, nie mając świadomości, otoczenie nie kierowało się
podobnymi uprzedzeniami. Chyba, że dociekliwi nauczyciele dopatrzyli się
"trefnych" imion lub nazwisk, lub miejsc urodzenia, ewidentnie świadczących
o pochodzeniu. Rodziny wysiedleńców, z których jedna lub dwie osoby
pracowały od zaraz na państwowej posadzie były w dużo lepszej sytuacji. Co
miesiąc otrzymywana wypłata pozwalała utrzymać rodzinę i choć trochę
odremontować mieszkanie. Po pracy zwykle wykonywano prace na
gospodarstwie lub dokształcano się. Wielu młodych ludzi szybko doszło do
wniosku, że bez wykształcenia niełatwo jest żyć wygnańcom z akcji "W".
Na początku dużo łemkowskich rodzin trafiło do folwarków Państwowych
Nieruchomości Rolnych, przekształconych po 1949 roku
w Państwowe Gospodarstwa Rolne. Otrzymali budynki mieszkalne, ale nie
można było tam trzymać własnego inwentarza żywego, do którego byli
mocno przywiązani. Ponadto, w gospodarstwie państwowym pracowano od
rana do wieczora. Rekompensatą była comiesięczna wypłata i ogródki
pracownicze. Kiedy przekonali się, że inni wysiedleńcy są dużo swobodniejsi,
mniej ograniczeni czasem pracy, jedni od zaraz, a inni kilka lat
później postanowili zmienić życie własne i rodziny.
Kupowali własne gospodarstwa lub dość szybko przekwalifikowali
się. Byli i tacy, którzy w państwowych gospodarstwach znaleźli swoje
miejsce i uznanie jako dobrzy fachowcy w zakresie rolnictwa, hodowli,
mechanizacji, budownictwa, stolarstwa, księgowości oraz magazynierzy.
Jednym słowem, Łemkowie po kilku latach ukończyli szkoły średnie,
a nawet wyższe uczelnie zdobywając różne zawody. W ten sposób, zła
opinia stopniowo ulegała poprawie. W niektórych środowiskach podniosła
się nawet do wzorowej.
Tymczasem młodzież łemkowska, mimo ograniczeń i zakazów
w spotkaniach towarzyskich, jak tylko mogła, spotykała się w małych
grupkach. Pięknym śpiewem i zabawami tanecznymi zadziwiała polskich
osadników.
Młodzi w ten sposób chcieli zagłuszyć tęsknotę za Karpatami.
Podobnych skupisk towarzyskich młodzieży z dawnych łemkowskich wsi
było bardzo dużo, np.:
- w pow. lubińskim: w Michałowie, Trzmielu, Liścu, Bajkowie i innych,
- w pow. wołowskim: w Chałupkach, Stodołowicach, Zaborowie i innych,
- w pow. legnickim: w Mikołajsku, Wągrodnie, Kunicach i innych,
- w pow. średzkim: w Malczycach, Wilczkowie, Samborzu i innych,
- w pow. szprotawskim: w Oleśnicy D., Przemkowie, Pokrzywnej i innych,
- w pow. bolesławieckim: w Gromadce, Rokitkach, Zamienicach i innych
Osiedleni na gospodarstwach rolnych, a było ich najwięcej, swą pracą
i jej efektami szybko zaczęli dorównywać swym sąsiadom. Najważniejsze,
że z biegiem czasu zmniejszał się dystans międzysąsiedzki i zanikał krzywdzący
stereotyp "banderowca". W większości środowisk pozostała jednak
główna i zasadnicza bariera - wyznanie prawosławne lub grekokatolickie.
Uchodzące za mniej kontrowersyjne w opinii otoczenia było wyznanie
grekokatolickie, podporządkowane strukturom Watykanu uważano za
wschodnio-rzymskie.
W 1949 roku władze Polski Ludowej wydały walkę analfabetyzmowi.
Zaczęto poszukiwać osób nie umiejących czytać i pisać. Znaczny odsetek
analfabetów stwierdzono u osadników ze Wschodu. Podejrzewano również,
że jest on duży wśród wysiedleńców z akcji "Wisła". Przeprowadzono na
szeroką skalę akcję nauczania w szkołach wiejskich. Okazało się, że
Łemkowie nie byli skłonni uczęszczać do szkół. Dochodziło do tego, że
nauczyciele musieli dotrzeć do każdego, u kogo stwierdzono analfabetyzm.
Tymczasem, w trakcie odwiedzin, spotykali dziwne zjawisko. Większość
starszych ludzi wyciągała książkę i płynnie czytała teksty pisane po
cerkiewnosłowiańsku. Cenną umiejętność nabyli od swoich rodziców jeszcze
w czasach monarchii austro-węgierskiej. Jednak umiejętność czytania nie
była u nich równoznaczna z umiejętnością pisania. Nie wszyscy ją posiadali,
ale to był już inny problem, od którego władze oświatowe po pewnym czasie
odstąpiły. Widocznie uznały, że tych ludzi nie należy uważać za analfabetów
i zaprzestały akcji.
Życie religijne po wysiedleniu.
Na terenach Związku Radzieckiego Cerkiew greckokatolicka została
oficjalnie "zlikwidowana" na synodzie lwowskim, w dniach 8-10 marca
1946 roku, zaś w Polsce Ludowej, z powodu ciągnącej się w tym czasie akcji
przesiedleńczej na Wschód, sprawy religijne na szczeblach parafialnych nie
były poruszane. Wszystkie parafie greckokatolickie, funkcjonujące na
Łemkowynie, mimo masowych przesiedleń na Wschód, działały normalnie.
Jednak hierarchowie tej Cerkwi spodziewali się represji, jakie mogły
nastąpić w Polsce, mając przykład z ZSRR.
Po wysiedleniu ludności łemkowskiej na Ziemie Odzyskane,
w Karpatach życie religijne ucichło na kilka lat. Wraz z ludnością objętą
akcją "Wisła" zostali wysiedleni księża grekokatoliccy, którzy na wygnaniu
nie mogli sprawować posług religijnych w obrządku wschodnim. Jedynie,
stając się duchownymi rzymsko katolickimi, mogli odprawiać nabożeństwa
w obrządku łacińskim, na co przystawała większość z nich. Taki stan
utrzymywał się do 1956 roku.
Zupełnie w innej sytuacji znaleźli się duchowni prawosławni, nie
mogąc nieść posługi tylko przez kilka tygodni lub miesięcy. Kiedy wysiedlano
wiernych, kilku duchownych pozostało na Łemkowynie dla zabezpieczenia
pocerkiewnego mienia:
ks. Dymitr Chylak, proboszcz parafii Izby i Bieliczna. Najstarszy
wiekiem (81 lat) czynny duchowny został wysiedlony jako ostatni z Izb.
Dołączony do transportu z Piorunki, wraz z dwudziestoma rodzinami tej
wsi osiedlony w Oleśnicy Dolnej w pow. szprotawskim, gdzie w lipcu 1947
roku odprawił prawdopodobnie pierwsze w historii prawosławne nabożeństwo
dla Łemków na Dolnym Śląsku. Na własną rękę zorganizował liturgie
w kościele ewangelickim w Oleśnicy Dolnej. Wraz z rozwojem prawosławia
obsługiwał też parafie: Berezyn, Buczyna, Leszno Górne, Michałów oraz
Stodołowice, dzisiejsze Studzionki. W Stodołowicach przez siedem lat dla
wiernych z Piorunki, Jasionki, Męciny, Zdyni, Koniecznej, Wapiennego,
Czarnego, Florynki i innych pełnił posługi duszpasterskie.
ks. Stefan Biegun, proboszcz parafii we Florynce został wysiedlony
z mieszkańcami Boguszy i osiedlony w Ścinawie, skąd wyruszył na
poszukiwanie wiernych. Dotarł do Michałowa, gdzie założył pierwszą
parafię 28 sierpnia 1947 roku. Następnie erygowano parafie w Stodołowicach,
Jeleniej Górze, Torzymiu, Wilczkowie, Malczycach, Samborzu,
Wałbrzychu, Świdnicy i krótko istniejącą parafię w Mirsku.
ks. Jan Lewiarz z parafii Bartne został wysiedlony z transportem z Jasła
do Skwierzyny, skąd po kilku tygodniach przyjechał do swoich wiernych
w Zimnej Wodzie i Liścu. Rozpoczął tam starania o pozyskanie
poewangelickiego kościoła, w którym po wojnie sowieci trzymali konie. Po
jego pozyskaniu i uporzadkowaniu w dniu święta parafialnego Zaśnięcia
Przenajświętszej Bogarodzicy (28 sierpnia 1947 r.) założył i odprawił
pierwsze nabożeństwo. Później, do 1955 roku zakładał parafie w Kożuchowie,
Lipinach, Wrociszowie, Lubinie, Rudnej i Polkowicach. (parafie we
Wrociszowie i Polkowicach szybko upadły).
ks. Michał Popiel z parafii Uście Ruskie wysiedlony został
z mieszkańcami Mochnaczki. Od 1948 roku obsługiwał parafie w Kożuchowie,
Lesznie Górnym i Lipinach.
ks. Aleksy Nestorowicz z parafii Królowa Ruska i Bogusza oraz ks.
Mikołaj Kostyszyn z Piorunki zostali wysadzeni z transportów i osadzeni
w obozie pracy w Jaworznie, skąd nie wrócili do wiernych na Zachodzie.
Z tego okresu, odnośnie życia religijnego na Zachodzie można byłoby
pisać wiele. Opowiadać, jak traktowano i postępowano z ludźmi innej wiary
tam, gdzie nie było ich duchownych. Kiedy umierał Łemko, szczególnie
wyznania prawosławnego, często odmawiano pochówku. Księża katoliccy
nie pozwalali i nie brali udziału w pochówkach innowierców, tym bardziej
"banderowców".
Oto niektóre przypadki z lat 1947-1948:
Łagów. Zmarłą Eufemię Merena z domu Gojdycz proboszcz rzymskokatolicki
nie pozwolił pochować na cmentarzu parafialnym. Rodzina zmuszona
była pogrzebać ciało za płotem cmentarza. Tam też, z konieczności, powstała
kwatera dla wiernych wyznania prawosławnego i grekokatolików.
Chobienia. W 1948 roku w rodzinie Barnów zmarli w podeszłym wieku,
babcia i stryjek. Na miejscowym cmentarzu parafialnym proboszcz miejsca
nie odmówił, lecz ostatniej posługi. Pochówku dokonała sama rodzina,
zachowując wschodni obrządek pogrzebowy.
Trzebnica k. Michałowa. W rodzinie Junaków utopił się młody chłopak. Na
cmentarzu parafialnym w Trzebnicy doszło do awantury i szarpaniny
z duchownym rzymskokatolickim, który starał się nie dopuścić do pochówku.
Odprowadzający ciało ksiądz Dymitr Chylak, krzyknął wtedy ostro:
"Puszczaj!" i kondukt wszedł na cmentarz. Od tej pory, na cmentarzu
w Trzebnicy bez przeszkód chowani są prawosławni mieszkańcy Michałowa.
Przybków k. Legnicy. W latach 80. w podlegnickiej miejscowości zmarła
osoba wysiedlona w akcji "Wisła". Rodzina poprosiła sąsiadów o wykopanie
grobu na cmentarzu rzymskokatolickiej parafii, obok grobu zmarłej
wcześniej osoby z rodziny. Jednak miejsce, gdzie wykopano grób,
w przeddzień pogrzebu zostało zasypane przez nieznanych sprawców.
Przeczuwając nieszczęście, rodzina zmarłego poszła sprawdzić stan grobu.
Zrozpaczeni, musieli wykopać grób w innym miejscu, aby zdążyć przed
pogrzebem.
Na Zachodzie, na niektórych cmentarzach funkcjonują oddzielne
kwatery prawosławne: w Zimnej Wodzie, Malczycach, Łagowie, Kębłowie
oraz cmentarzach komunalnych i parafialnych w innych miejscowościach.
Jak wynika z powyższych faktów, Cerkiew prawosławna na
Ziemiach Odzyskanych, od pierwszych miesięcy była wielką podporą dla
wiernych w niełatwych czasach na "obcej" ziemi.
Tylko na Dolnym Śląsku, w pięćdziesięciu miejscowościach podejmowano
próby utworzenia parafii, z czego, w dwudziestu jeden, nie powiodły
się. Z utworzonych trzydziestu trzech, sześć uległo likwidacji. Znacznie
rozwinęły się parafie w niektórych miastach. Na wsiach starsze pokolenie
Łemków w większości nie żyje, a część młodych przeniosła się do miast,
gdzie kontynuuje tradycje religijne swoich przodków. Wspólnoty parafialne
na "obczyźnie", niekoniecznie liczne pod względem wiernych, ale pragnące
modlić się w godnych warunkach, postanowiły wybudować nowe świątynię,
na co władze zaczęły zezwalać dopiero w latach 80. Nowe cerkwie wybudowano
w Michałowie, Gorzowie Wlkp, Lipinach, Głogowie i Szczecinie.
Wcześniej, za zgodą władz dokonywano adaptacji obiektów,
głównie świątyń poewangelickich. Staraniem wiernych odremontowano
cerkiew katedralną we Wrocławiu i na Piaskach, w Legnicy, Lubinie, Zimnej
Wodzie, Studzionkach, Rudnej, Buczynie, Przemkowie, Lesznie Górnym,
Oleśnicy i innych. Na Łemkowynie, garstka wiernych, która powróciła na
ziemie przodków po 1956 roku w latach 80. i 90. wybudowała okazałe
cerkwie w Krynicy i Gorlicach oraz cerkiewki w Rozdzielu i Zyndranowej.
Odremontowano tam ponad dwadzieścia świątyń, popadających w ruinę po
bezprawnych przesiedleniach i wysiedleniach, co 6 września 1983 roku
pozwoliło restytuować prawosławną diecezję przemysko-nowosądecką.
Grekokatolicy w pierwszych latach na wygnaniu nie mieli możliwości
kultywowania własnego obrządku. W tym czasie wielu stało się
wiernymi Kościoła Rzymskokatolickiego, a także Polskiego Autokefalicznego
Kościoła Prawosławnego. Po 1956 roku, z chwilą złagodzenia
stosunków wyznaniowych, a głównie po 14 marca 1957 roku, kiedy prymas
Stefan Wyszyński oficjalnie zezwolił na powstanie parafii greckokatolickich,
najwięcej w latach 1957-1960, do swego obrządku powróciła część
wiernych. Od tamtej pory duchowni grekokatoliccy, korzystając z gościnności
kościołów rzymkatolickich, zaczęli odprawiać własne nabożeństwa.
Od lat 70., kiedy oficjalnie zalegalizowano Cerkiew greckokatolicką,
wierni w kilku miejscowościach postanowili nie pozostawać dłużej we
wspólnocie łacińskiej, budując piękne cerkwie m.in. w Legnicy, Przemkowie
i Zamienicach. Obecnie, planowane są budowy kolejnych świątyń: w Modle,
Lubinie, Szprotawie i innych miejscowościach.
W nawiązaniu do słowa wstępnego tej książki, w miarę możliwości,
postaram się zwrócić uwagę na ciekawe publikacje o Łemkach. W latach 60.
natrafiłem na publikację, która trafiła do wielu bibliotek w kraju: "Materiały
do bibliografii Łemkowszczyzny" wydanej w latach 60-XX wieku, gdzie
zadziwia brak rzetelności i wiedzy autora:
"Dzisiaj polscy Łemkowie nie mieszkają już w pierwotnych karpackich
terenach. W wyniku akcji przesiedleńczej w 1946 roku wiekszość z nich
została rozproszona po zachodniej i północnej Polsce. Największe skupisko
Łemków mamy dzisiaj w olsztyńskim".
Trzy krótkie zdania i wiele przykrych nieścisłości, czemu należy
zaprzeczyć:
- ad. 1. Do lat 60. XX wieku w Karpaty powróciło kilka setek
łemkowskich rodzin, a wraz z nimi, życie gospodarcze i kulturalne.
- ad. 2. W 1946 roku oczywiście wspomniane wysiedlenia nie miały
miejsca. W latach 1945-1946 Łemków przesiedlono "dobrowolnie" na
Wschód. Natomiast akcją "Wisła" w 1947 roku objęto wszystkich pozostałych,
(nie większość) za wyjątkiem rodzin mieszanych i tych, którzy
posiadali obywatelstwa obcych państw.
- ad. 3. Do województwa olsztyńskiego wysiedlono zaledwie 11
transportów z ogólnej liczby 112 transportów z Łemkowyny, zatem
największe skupiska Łemków znajdują się w województwach dolnośląskim
i lubuskim.
Ciąg dalszy nastąpi...
Tytuły następnych rozdziałów
9. Ratowanie tożsamości narodowej po 1956 r.
a) Powroty, organiz. społeczne, zespoły artystyczne,
b) Organiz. społeczne, Watry, szkolnictwo
10. Łemkowyna po 60 latach - jej rozwój i zniszczenia
a) Wykaz nieistniejących wsi
b) Kącik łemkowskich dziejów i ciekawostek
11. Asymilacja
12. Zakończenie
13. Bibliografia - źródła
Chmury i słońce nad Łemkowyną - część I-sza
Chmury i słońce nad Łemkowyną - część II-ga
Chmury i słońce nad Łemkowyną - część III-ia
Chmury i słońce nad Łemkowyną - część IV-ta
beskid-niski.pl na Facebooku
|
|
 |
7385
VOX15 (BIESY67@WP.PL) - 2020-08-21 21:09:17 | POWIEDZCIE LEPIEJ DLACZEGO CHCECIE ODZYSKAĆ LASY W POLSCE POŁUDNIOWEJ, NA JAKIEJ PODSTAWIE PRAWNEJ SKORO DOSTALIŚCIE LEPSZE OD OJCOWIZNY GOSPODARSTWA PONIEMIECKIE. NIC WAM SIĘ JUŻ NIE NALEŻY. | |
|