Poezja Władysława Grabana
Władysław Graban - poeta, wybitny przedstawiciel współczesnej literatury łemkowskiej kilkakrotnie zmieniał miejsce w życiu. Urodził się 15 maja 1955 w Kostomłotach pod Wrocławiem. W 1962 roku wrócił z rodzicami tam, gdzie powinien był się urodzić, do Gładyszowa w powiecie gorlickim. Wtedy jako siedmiolatek przeżył kolorystyczno-krajobrazowy szok obcując z pejzażami Beskidów, o czym nie miał pojęcia wychowując się w Samborzu, małej, poniemieckiej, przed wojną, folwarcznej wiosce. Wrażliwość na piękno świata przyrody i krajobrazu w zetknięciu z Łemkowyną ukształtowała młodego człowieka i zrodziła w nim pasję zatrzymywania urody tego świata w wierszach i obrazach. Łemkowyną - nie Łemkowszczyzną - tak z łemkowska poeta nazywa swoją ojczyznę. Graban, jak żaden inny, maluje słowem, dostrzega odcienie barw życia od najbardziej soczystych, jasnych po ciemne, tragiczne, bo twórczość poety nie jest pozbawiona narodowego bólu. Wpisana w jego historię, religię i tradycję dotyka miejsc dla Łemków nie zagojonych, jak Talerhoff czy pamiętny rok 1947. Graban o tych ranach pisze przez pryzmat przyrody. To ptaki, owady i drzewa czyni świadkami tamtych wydarzeń. To one stoją na straży porządku świata, w miejscu, gdzie jak mówi poeta "czas nowy spotyka się wraz ze starym". Świat w jego wierszach to stare chyże, opuszczone cmentarze, przydrożne kapliczki otulone fauną i florą Łemkowyny, bo ona odgrywa istotną tu rolę wyzwalając czas magicznie cofnięty. Ptaki budujące wiosną gniazda niosą nadzieję na nowe życie tam, gdzie zdawałoby się ten świat przestał istnieć - na opuszczonych cmentarzach, progach niszczejących chyż. Jesiony, buki i jodły poddawane cyklom przemijania czterech pór roku dają świadectwo trwania etosu Łemków, mimo dziesiątków lat przerwy. W bogatej przestrzeni, tak ukochanej Grabanowi Łemkowyny małe fiołki, skrzypy i barwinki obdarzają ją nostalgicznym wdziękiem, przez co wydaje się ona być Ziemią Obiecaną - teraz już na wyciągnięcie ręki, Wyspą Szczęśliwą. Ten świat jest też przesiąknięty duchowością cerkwi, bo przecież Łemko nie może bez niej żyć. W wierszach Grabana to Łemkowyna jest wielką cerkwią otoczoną ikonostasem lasu, mieniącą się w ikonowym śpiewie kolorów, gdzie płaczą cerkiewne kopuły, a dzwony cerkwi mają serca.
Debiutował w 1984 roku polskojęzycznym tomikiem "Twarz pośród cieni", potem wydał polsko-łemkowski "Na kołpaku gór" (Kraków 1991), a w 1995 roku "Rozsypane pejzaże". Przetłumaczył z ukraińskiego na polski wiersze B. I. Antonycza "Cała chmielność świata". W roku 1997 wydał w Tarnopolu na Ukrainie zbiór wierszy poświęcony 50-rocznicy wysiedlenia Łemków "Ikonostas bólu". Był czas w życiu Grabana, kiedy bardziej od pisania wierszy liczyły się działania na rzecz kultury. To właśnie on był inicjatorem "Łemkowskiej Watry", która od 20-lat płonie w Beskidach, "Łemkowskiej Poetyckiej Jesieni". Założył i redagował kwartalnik "Zahoroda" /1994-1996/. Zebrał i wydał tomy opowiadań Teodora Kuziaka "Dawno to były czasy" i "Dohasajucza watra", Semana Madzelana "Smak Doli", wiersze Wołodymyra Barny, "Na lancetach traw", Iwana Fudżaka "Tuha". Teraz na scenie współczesnej poezji łemkowskiej, po kilkuletniej przerwie, nadszedł czas na edycję nowych wierszy Władysława Grabana
Anna Rydzanicz
Najnowszy tomik poezji Władysława Grabana "Znaleźć równowagę duszy" - już do nabycia. Polecam
Wybrane wiersze Władysława Grabana
Jedno słowo -
Bieliczna'90 -
Sierpień -
Jesienny trzmiel -
Chwila -
Cisza -
Jeszcze -
Narodziny -
Na powitanie szpaka -
W dzień zaduszny -
Mój dom -
Świat mój -
Odejść bez rozpiski -
Od tysiąca lat -
Łemkowska Watra -
Na jesieni -
Wiosenna odnowa -
Gdyby zdecydował -
Rodowód -
Bez wakacji -
Przede mną -
Mój wiersz -
Drowniak -
Ballada o ulicy Stara Droga -
Wiersz dla Natalki -
Powroty -
Azyl -
Osty -
Do świętych -
Świt -
Ruska wigilia -
Dalej jak kaliny -
Pierwszy śnieg -
Wyzwanie -
Dedal -
Psalm -
Matczyne miesce -
Macierzyństwo -
Miasta bliźniacze -
Wigilia -
Śnieżna kolęda -
By nie zgasły świece -
Dlaczego -
Dom -
Łemko -
Fiołek -
Być może -
*** (Wiatr niesie...) -
Żdynia -
Barwinek -
Bez słowa -
Marija z Vukovaru -
Płacz -
Dzień ja co dzień -
Przywołanie -
Nowy dom -
Ziemia woła -
Igliwna gałązka -
Serca -
Zapisać słowa -
Cantabile
Jedno słowo
Dziecino
możesz spać spokojnie
niech twoje małe serce
nie zrywa się jak ptak
karmiony dla przynęty
równo niech czas odmierza
człowieczeństwem
W słowie tym
łagodny schył Beskidu
dotykiem palców znajdziesz
i las człowieczy sprawiedliwych
czasem rzucony kamień
Ja wierzę w obraz ptaka
który gołębiem wzlata
z otwartej dłoni
nie z kułaka
I ty nim słońce
wysokim pójdzie lotem
zawierzaj słowu
- humanitas
BIELICZNA '90
Kamień na kamieniu
i przy progu próg
bezdomni
dziki sad
cierpkie tarniny
w bieli kwiecia
zawieszone
pod błękitem nieba
śród gór rozpięte
na rozstaju dróg
rzeka Biała
żegna Bieliczną
co rana
rany ukwiecone
z napisem na kamieniu
Brejan - Legnica
ślad żywych
Ci
co pozostali stróżami
pod krzyżem
Wieczni
SIERPIEŃ
W kaskach mgielnych
twoje włosy
w skwarności
dojrzałe zboża
Sierpień ptakiem
pije nektar cienia
w uścisku sosny
gałąź
ustami łona
oplata
krople żywicy
Przed nami
jeszcze jeden zmierzch
puls strumienia
jedna chwila
krótka
Jak życie
przed jesienią
JESIENNY TRZMIEL
Mgielne tabuny
obręczą spięły grzbiety gór
chłodzi je wiatr
i słońca misą srebrzy cień
skrzący od gwiazd nocnego czuwania
W ogrodzie samotnik-słonecznik
głowę pochylił
i ani myśli się śmiać
całuje drżącymi ustami jesieni
rżyska pól bezwonne
wygasłe
Wśród rzędów tarnin
zbłąkany dudni trzmiel
skrzydłami trąca dziki owoc
zbiera pajęczyn kruchą nić
żegna lato
kiśćmi czarnego bzu
CHWILA
Dysk słońca rozciął
grzbiety gór
tonie w starodrzewiu
spokojnym cieniem błękitu
złocąc ikony liści
buczyną spiętrzone
One bez drżenia
spadają w otchłań śniegu
mieniąc czerwonym dukatem
bogactwo bieli
Rankiem kolory
chłonie mgielna kaskada
nadzieja
z doliny młodości
na śnieżnej ścianie
cienie ptaków
kreślą odległe widzenia
uderzeniem skrzydeł
oddalą minione jesienie
Aby nie zapomnieć
powrotów
CISZA
Gwiazd pulsowanie
lampą nocy
ziemię oskrzydla
W kamieńce potoków
sitem dziurawym
niebo cedzi
kaskady niesie
kolumnadą jodeł
wsparte
W modlitwy
strzech zgarbionych
wiatr
struny wikliny
zaplata cicho
Do rana księżyc przybłęda
drogi nie znajdzie
aż psie szczekanie
ciszę zagrody
na części
rozerwie
JESZCZE
Ciosem toporów
rozbijasz sklepienie ciszy
rozłupujesz smukłość
nagich jodeł
Mechanicznym tabunem koni
zataczasz coraz szersze kręgi
Pożądając
trawisz żywiczne trzewia
do szpiku pnia
do ostatniej gałązki
Rytmem siekier
wypełnisz nowy plan
nowy zbudujesz zrąb
ciepłe cmentarzysko
Jeszcze
NARODZINY
W zielonej witce wikliny
wiosna gniazdo swe mości
Chłód bosy
zębami dzwoni
ptakiem spłoszonym
pierzcha
Przy chatach świtem
słońce
pierwsze tej wiosny
pieluchy rozwiesza
NA POWITANIE SZPAKA
Wczoraj zaśpiewał ptak
czarny jak węglowa kulka
i słony szron
otrzepał ze skrzydeł
Ta droga
jakby odległa
ta jodła jakby bardziej zielona
ramiona szarych modrzewi
odziane w puszysty zefir
Świerki
masztami skrzydeł chłoszczą
nieba błękit
rozpięty nad rozpadliną skalną
na której zawisły dzwoneczki
jak wilcze stada
pachnące dzwonią na halach
racicznych stąpań tysiące
depczą stubarwne dźwięki
Grzmotem potoków najdalszych
bębnieniem w szyby
budzisz latarnie świtu
blade światełka okien
rozmyjesz deszczowe krople
płonące mokradłem kaczeńców.
W DZIEŃ ZADUSZNY
Cień pada ptakiem
w sad sczerniały
bukietem pokrzyw
w studni oczodoły
węgła rozdarte
zgaszonym słońcem
płoną
polana losu
niedopalone resztki
człowieczeństwa
We mgle tarnina
liże stopy chłodem
MÓJ DOM
Mój dom podparto kołkiem
strzechę - nie ma już strzechy
nie ma też okien i kwiatów
tylko ciepłe szczekanie psa
pozostało
ktoś je powiesił na sośnie
Mój dom podparto kołkiem
strze... - nie ma już strzechy
nie ma też sosny
kołkiem podparto
ciepłe szczekanie
psa
Mój dom podparto kołkiem
ŚWIAT MÓJ
Świat mój jest mały
jak kolebka niemowlęca
poręcz nad rzeką
wydeptana ścieżka
chodzę co dnia do zdroju
Źródeł szukam ojcowych
pierzastych ostów dotykam
sukmany polnych chochołów
Świat mój jest mały
jak podwórko wiejskie
żuraw przed chatą
okno jaskółek pełne
korzeni szukam pradziadów
co oplatają trzewia ziemi
z ciężkim oddechem serca
z niemym łoskotem kamieni
Świat mój jest mały
mniejszy od liścia klonu
i choć minęły lata
wciąż szukam własnego domu
ODEJŚĆ BEZ ROZPISKI
Kiedy lody odeszły niewidzialne
babuszka Kuźmowa umarła
było to na jesieni
albo wiosną wczesną
Przyodziano ją przednio
w gorset zapaskę tybetową chustę
a do tego korale czerwone
przy zgaszonych ustach
Panachidę wniesiono
w kilku gardłach spiętych latami
ludzi było niewiele może troje
bo Kuźmowa sąsiadów nie miała
syn na wschodzie już nie żył
córka też się sprzedała
Dźwignął Wasyl trumnę
na furce posadził staruszkę
powiózł matkę łemkowską
dróżką za cerkiew
na składowisko ludzkie
do rodziny i do sąsiadów
Oni tam wieki leżą
Paraski cudne i Oleny młode
zmarłe Daniły i dziarskie Iwany
bez gwerów bez noży
i bez rozpisek
Bielą się ich kości
jak kanie na Hrycowej łące
butami zdeptane
- babuszce wcale to nie wadzi
tu spotyka swoich
i nawet dymu jej nie żal
co do nieba uchodzi
Może jeszcze nań spojrzy
i niebieskie oczy
barwinkom zielonym zostawi
wśród grobów kretowisk
niech spoglądają wiecznie
Wasyla jej szkoda
bo tylko jedno oko
od Jaworzna zostało
i ramiona
długie do kolan
I kostura szkoda
bez którego tutaj
trudniej będzie wędrować
OD TYSIĄCA LAT
Ptaki płyną na południe
z kroplami deszczu
cicho jak łzy
w buczynowym potoku
Na ziemniaczysku
pełnią legł księżyc
złoty jak bania cerkwi
Od tysiąca lat
matka wierzy w jego kształt
kopie ziemniaki
srebrnikom podobne
Co za nie kupi -
Skrawek nieba nad głową
albo motykę
z którą na cmentarz bliżej
Nie puści sumienia w najem
bo tysiąc lat -
ŁEMKOWSKA WATRA
Ten ogień zbolały
spopielona pamięć
jaśnieje od nowa
duszę tysięcy scali
co nie ogrzani
niesyci jutra
od wczoraj
trwają solnymi słupami
bo nie zapomnieli
odwrócić głowy
jeszcze raz zapłonie
Zapłonie ogień trzykroć
na rozstajach dróg
na drodze
gdzie tylko barwinki
pasą się
jak owce
NA JESIENI
Wiatr przedwieczorną budzi ciszę
i płacze skrycie wśród gęstwiny
trawa go słyszy i ja go słyszę
głuche są tylko uszy wikliny
Blade oblicze słońca gasi
powłokę niebios świstem faluje
i tu przeleci tam przycupnie
na nagiej skale przenocuje
Nazajutrz rankiem
zrywając się z liścia
czyni burzę
i tańczy złoto roztargnione
czerwieni ślad za sobą wiodąc
W słonecznym kręgu się wygrzewa
sosnowe głaszcząc niepokoje
wtuliwszy głowę w dziuplę starą
Spokojnie kilka dni nocuje
WIOSENNA ODNOWA
Za jedną górą
druga
góra za górą
wiosna hen
pieszo nadciąga nad wąwozy
jarami spędza zimny chłód
zmierzwionych traw dotyka słońce
jak bękart rośnie nowy kwiat
To jutro jest już wczoraj
potok od nowa życie pcha
skowronek w głowie zawirował
w pól szachownicę weszła mgła
I nie wiem które pole
czarne które białe
kto wiosnę dzisiaj zaszachował
kurzem przyprószył stary ślad
Tę partię trzeba grać od nowa
za jedną górą i za drugą
za obie góry hen
GDYBY ZDECYDOWAŁ
Gdyby zdecydował
ja
nawet mogłem umrzeć
pośród lasów
na tej ziemi
umiłowanej
i pewno
nie miałbym żalu
do samego siebie
ani do Boga Łemków
Gdyby zdecydował
Przecież pragnąłem
być sercem przy sercu
matki ziemi
RODOWÓD
Jerzemu Masiorowi
Na starej mapie Prehyba
wulkanem dziejów dymi
i Czerteży grzbiety schylone podnosi
do Magur sięga
wyciągnięciem dłoni
Uhryń
w potokach omywa
nogi bliźnich
choć niedaleko Perun
złowróżbnie spogląda
Spopielony bożek
w twarzach swych rysuje
Zdżar i Czreszlę
Pereliski i Pomirki
Harniaków Wierch
Łabów siedliska
Oto mój rodowód
w jedlinowym błamie
pożółkły jak mapa
znaczona szczytami
One harde i wieczne
jak wieczny wędrowca
w skały zamieniony
Ja
los im powierzam
i modlitwę odszukam
na górze Peruna
BEZ WAKACJI
Ewelinie i Arturowi
Na lotniskach skoszonych łąk
miododajne pszczoły
szukają czterolistnych koniczyn
Zboczem spływa lipowy oddech
pośród którego dziadek
zagubiony z kosą
odnajduje resztki z dzieciństwa
Wakacyjne wnuki na wyraju
twierdzą że dziadek niewiele ma sił
i pracuje powoli
chociaż jest większy od pszczoły
boi się burzy
która przenosi kopy z sianem
i otwiera dachy sąsiadów
Dzieci zatrzymują w dłoniach
kawałek nieba
dzieląc jak arbuz
soczystość lipca
i uwierzyć nie zechcą
że dla dziadka
wcześniej nie było wakacji
PRZEDE MNĄ
Przede mną jesiony rosłe
stoją jak chłopy
zalękniona
dzika róża
bez czarny
jabłoń stara
która babunię pamięta
Oto dom mój
nowy bez okien i ścian
ulepiony z ciszy
na ojcowiźnie
własny jak oddech
MÓJ WIERSZ
Mój wiersz
zamknie w sobie
lot śmigłej jaskółki
w błotnistą kałużę uwięzionej
nie domknięte drzwi
chaty niczyjej
i kilka liści pokrzywy
w wieniec bez chwały
uwity
będzie nie odczytaną gwiazdą
wychodźstwa
Mój wiersz
to kilka westchnień
niczyich
DROWNIAK*
w 20 rocznicę śmierci
Nikifor zwany Krynickim
już nie maluje pejzaży
cerkiewek chat
ani małomiasteczkowych domostw
Tylko jesień
zagląda zazdrośnie do jego akwarel
obiega cicho koloryt ikonostasu
otula drżące dłonie świętych
w pajęczynowy zachwyt
W słonecznym chłodzie pusty murek
na którym siadywał mistrz
porzucone kartoniki
Nie zakwitną na nowo
barwami Beskidów
szachownicą pól
ani krzyżowym lasem jodeł
są nieprzydatne w sporze
bezimiennych Drowniaków
*właściwe nazwisko Nikifora
BALLADA O ULICY STARA DROGA
pamięta droga stara
krynicy dolinę
lasy świerkami wyostrzone
i zwierza pomruk cichy
i najpiękniejsze z nocy
noce majowe noce mroźne
stopy kamieniem obolałe
co wczesnym świtem
bez szelestu
ślad wyrazisty zostawiły
i dziewkę hożą z koszem bundzu
która się lekko kołysała schodząc
do warg swych chłodny przytulała
liść kalinowy skrzący rosą
pohukiwania przez dzień cały
zgrai watażków na krzyżowej
okupującej karczmę starą
starą jak droga zapomniana
i chociaż pamięć tak pobrzmiewa
jak zagłuszone dzwonu echo
powracasz myślą na tę drogę
na drogę starą już przebytą
Tu przecież jeszcze pies na człeka
skromnie po, ludzku zaszczeka
i nad potokiem w pełnym słońcu
zaszumi głucho jodła stara
ta droga choć przebyta
choć wyboista
i bezzębnością bezwstydna
jest coraz bliższa wstędze
asfaltowych strumieni
WIERSZ DLA NATALKI
Moja dziecinka ma butki stare
kaczuchami zwane
zwykle wieczorem
przywitać mnie mogą
u wejścia do sieni
wtedy dnia mi szkoda
przeżytego naprędce
żałuję że życie przebiegnę
nie widząc
jak kaczuchy co roku stają się
- większe
POWROTY
Na wzgórzu dom
mego dzieciństwa
bosonogi
wracam do niego zasmucony
coraz odleglejszy
Kwiaty z okien
powędrowały donicami rzek
jak białe łabędzie
bezszelestnie
AZYL
Tarnina na wiosnę
urodziwsza
z nogi na nogę
miedze przestępuje
kolczastą koronę niesie
jak Bóg młody
własne królestwo
odziewa w barwy ochronne
OSTY
Bracia moi
czemu sterczycie w chłodzie
kochacie serca jesienią rozdarte
zimowy księżyc
pędzący z wiatrem
białe całuny szklistych oczu
szczerość wikliny
w wodnym turkocie
W latarniach strachu
stada wilcze
szczekanie obce
homo sapiens
DO ŚWIĘTYCH
Na zgliszczach cerkwi
siadł Harasym
drwa zmurszałe
bezradnie liczy
Na krzyżu drzemie
cień księżyca
piórami ptaków nastroszony
wiatr nieopatrzny
ślad cyrylicy
pożółkłą smugę znaczy
Z tumanu wieków
święty Roman
pędzi kolejne stado
Wołochów
Wczoraj zdmuchnięto
płomień świecy
ostatnią kopułę
zdarto z wieży
a święci tak daleko
ŚWIT
Żyta skąpane rosą
chłodem płaczą o świcie
dzika róża tuli łany
miedzami ślepiec bosy
z białym ptakiem na dłoni
wije motek pajęczyn
niepotrzebnych nikomu
Rzuca cień
Długi jak laska świętego
znacząc godzinę światła
popieliskiem lata
stopy obuwa
RUSKA WIGILIA
Ruska wigilia
spóźniona
jak jesienne ptaki
przycupnęła na krzewie
odartego głogu
dzieli ziarneczkiem szkarłatu
stryka Kostię Romana
Wasyla
co chciał Bazylim zostać
i Włodzimierza co go ochrzcili Władysławem
W północ zwierzęta mówią
tylko wilki palą świece
nabożnie
DALEJ JAK KALINY
Babuni Kuzmyczowej poświęcam
Krzyże nad siołem tracą ramiona
jak grona kaliny wyplute jesienią
Dzisiaj powiemy nad siołem
co liczy dymów dziesięć
kalinom sprzedanych
kotwicom ostów i setce chałupisk
Krzyże nad siołem każdej wiosny
wzywają staruszkę której stare łapcie
wygładzony kostur podpiera
Babuszka niesie tłumoczek
pleśnią posrebrzony
szuka drogi w kaskadzie połonin
Kiedy ją widzę w wypłowiałym pledzie
boję się matki by nie poszła dalej
jak obręcz wzgórz
dalej jak czerwone
jesienne kaliny
PIERWSZY ŚNIEG
Jesień ucichła szumem skrzydeł
pozostawiając w locie świstu żal
płaczący smaganiem wiatru
pierwszym śniegiem zakwitła
Tabun zdziczałych ostów
w tańcu
zadzierzgnął biały płaszcz
tysiącem słońc
srebrne puklerze zdobi
Nad Czerszlą stoi księżyc
bosy jak ruski święty
twarz jego jak naleśnik
w pejzażu patelni
Czegoś mi brak
W bezbarwnym tonie
w spojrzeniu dziupli
zamkniętym
włosy wiatru
na kołpaku wzgórz
oddech jak puls
coraz wolniejszy
WYZWANIE
Otwieram okno dnia
przestrzeń chwytam
dłonią na zboczu
Beskidka
krople deszczu
co od rana
wystukują melodie
olszynowym listkiem
Nad żółtym potokiem
w którym dawno
nie mogło przejrzeć się
sine niebo
płacze maliniaczek
pochylony jak czapla
drży
A ja
nie zadrżę
nie zapłaczę
i okna za sobą
nie zamknę
DEDAL
Dzieckiem płynął nad zboczami
nad słonecznym stokiem szybował
cwałem pędził
na grzbietach olch
Lekki jak cherubin
nożycami jaskółki gasił horyzont
w cerkwi kolibrem
spijał barwy ikonostasu
Otulony opończą skrzydeł
nietoperzem zawisał
pod sklepieniem
nieba
A przecież
nie znał odległych dróg
każda dal była bliska
wyciągniętej dłoni
Dziś powrócił na słoneczne zbocze
samotnym ptakiem z dzieciństwa
by palić woskowy kaganiec
jego braci Ikarów
PSALM
Boże
wiedzieliśmy
że za dni pradawnych
osadziłeś naród nasz
w górzystej dziedzinie
z woli i światła swego
I żyli dziadowie ojców naszych
do końca dni
do zakończenia
tysiąclecia...
Aż wydałeś nas
jak ofiarę z koźląt
rozrzucając
pośród narodów świata
kości nasze za bezcen
A my
nie zapomnieliśmy o tobie
nie złamaliśmy przykazań
i jak dawniej
wznosimy świątynie
pośród zielonych dróg
W naszym życiu
nie było innego Boga
prócz ciebie
Boże...
prześladowana cerkiew nasza
za krzyż trójramienny
naznaczona cierniem stoi
na rozdrożu życia
bezmowna
Boże...
czemu nas opuściłeś
zapomniałeś
prawdy nasze
i groby przodków
Ty za dni pradawnych
posadziłeś nas
zielonym drzewem Beskidu
w Łemkowynie
Boże nasz
MATCZYNE MIEJSCE
Tylko jesień z chłodem deszczu
na listkach
roznieca złoty płomień
porąbanych ikonostasów
zamienia je w woskowe języki
świateł
na cmentarzu zwanym Temetił
W brzozach białych
białe kości ptaków
nie podniosą
bezskrzydłych ramion
nad dzikie jary
gdzie bezzębne wierzby
w pienistych strumieni wodach
garby pleców myją
Tam domostwa
z próżną strzechą
bez kwiecia okna
miejsca puste
poczerniałej ikony ślad
Tam miejsce
matczyne
rodzinne
MACIERZYŃSTWO
Twoje ciało zamyka ciepło
w sobie
jak w chacie ciepłej
Zrąb palców twojej dłoni
wyłuskuje modlitwę
oczekiwania
Ręce
spieczone jak grudy ziemi
jak piersi łaskawe
macierzyństwem
napełnią przestrzeń
otwieranych źrenic
MIASTA BLIŹNIACZE
Nie wiedzieli że po drodze
spod Jaworzyny
trafią do Jaworzna
Odtąd na zawsze
zostaną, miasta bliźniacze
Jaworzno -Talerhof
jedno słowo dla Łemka
zagłada
Na placu widok obozu
pamiętnego Talerhofu
świat oddalony
z zakratowanym oknem
W zadrutowanym świecie
magiczne siódemki
siedemnasty
czterdziesty siódmy
jak ostry topór
rozetną
wypalone wnętrze czasu
WIGILIA
Nas kilku ludzi
to tak
jak by nas nie było
wdeptani
w mroźne morze śniegu
w górzystą dziedzinę
Łemkowie
rozproszeni jak ptaki
a chaszczy tu tyle
że mogę przysiąść
tysiące
Znakiem krzyża
podzielimy ziarnko
na czworo
pośród smugi lasów
rośnie jeszcze chleb
na kiesełyciu
rośnie na niebie
snop gwiazd
snop jęczmienia
znajdziecie
w sinym stogu nieba
Idzie wigilia
darujmy sobie
garść ciepła
jak przed wiekami
przyjdzie Jezus
on tak niewiele
potrzebuje
ŚNIEŻNE KOLĘDOWANIE
Srebrnych jodełek pełne doliny
błyszczą ogniki pod strzechą
wysokiego nieba
a z połonin rozpalonych latem
ślady owieczek
do zagrody wiodą
tam woły leniwe
w kąpieli siana leżą
przeżuwają miodem pachnący lipiec
W dłoni zacisznej doliny
łemkowska chyża za wiatrem stoi
zwierzęta rozmowne zgarniają rogami
gwiazd pajęczyny blade
na przypiecku kaganek
i skrzydło leżą w parze
podmiatano nim watrzysko
Tu ostatni podpłomyk
jesień spopieliła
jak dziadkowe królestwo
które w sine zbocza
kominem ciepłym pierzchło
Na piecu
polny konik się ostał
wiedzie rozmowy z wiatrem
zima bieli ściany
śniegiem stół nakryła
skrzydła aniołów roziskrza
Tu się narodzi Bóg
za wysokim progiem
na ławie dębowej
pośród siana i jedliny
"Z namy Boh"
zaśpiewają skrzypki cykady
nikt nie przyjdzie
nie zaszczeka pies
Tylko Matka
pod zgarbioną powałą bólu
zanocuje
W kołysce narodzonych
szukać nakaże
czterolistnych koniczyn
- Kto otworzy drzwi połonin
dla śnieżnej kolędy
BY NIE ZGASŁY ŚWIECE
Wierchy w śniegach stoją
Jak panny młode
przed ołtarzem Wszechmocnego
komunię świętą ze źródeł przyjmują
Jutro
w lód go zamieni mróz sinobrody
na zimowy skobel
królewskie wrota zamknie
by wichry
nie zgasiły świec
płonących gorącym sercem Łemka
Boże
ustrzeż ten ognik nadziei
kolbami zbrojnie obity
Boże
Łemkowyna to wielka cerkiew
rzędy krzyży i cmentarze
kielich nieboskłonu siny
Tu w każdym miejscu
ikonostas lasu
zanosi modły
za ludzi
bez ludzi
DLACZEGO
Poczerniały czupryny lasów
mrozem nastroszone
chronią przed wiatrem
wierchy pobielone
Kołpak - baranica
wierchów nausznica
moja góra zielona
od wiosny do jesieni
Dlaczego kochać
twoje piersi wysokie
wtulać głowę
i serce zostawiać
pod jodełką
jak pod pierzyną
DOM
Dom z drewnianych bali
ciepły
dom z drewnianego strachu
odległy
dom z drewnianego bólu
codzienny
Dom
jak ostrze do szczapy
ostrze do ostrza
Dom
ŁEMKO
Nie podniesie głowy
jak każdy Łemko
będzie patrzył w ziemię
uśmiechnie się
jakby do siebie
i pójdzie rozkołysanym krokiem
przez łany jęczmienia i owsa
W owsisku znajdzie oset
kłującą dłonią
pogładzi dziatek głowy
i rankiem na nowo obejdzie rolę
by słońcu spojrzeć w twarz
Otwarcie
FIOŁEK
Zielenią ożyły zimowe pola
las jak parowóz
zadymił
i potoczył się zboczem gór
rozwiesił siatkę mgły
nad wądołami
pod zboczem
Zagrzmiał wiosny dzwon
sercem uderzył potok
o chłodny nocy brzeg
zapiskała wierzb piszczałka
w poszumie leszczyn
w płaczu łozin
Nad ranem wiatr
roztrwonił po wierchach
białe kości zimy
Rodzi się życie
na falach mętnych wód
na słonecznej dłoni zbocza
naręcze tylko ostało
zimowych drew
Otworzę dla fiołka drzwi
który za progiem stoi
BYĆ MOŻE
Ogród przed domem
słoneczniki
złotogrzywe konie
biegną stępa rzędem
ty
na palcach wspięta
sięgasz grzywy
złotego wiatru włosia
mgła, ociekają dłonie
mleczną poświatą
miododajnie zraszasz
senną ziemię
ogrodowy kilim
przytulasz do ust
w porannej ciszy pęcznieje dynia
za murem złotogłów
A ja
twoje oczy aksamitem ziół
uśmiechnięte
ostatnim promykiem gwiazdy
dotykam
być może
spotkam cię jeszcze
kiedy dojrzeją maki
jak banie
cerkiewnych wież
***
Wiatr niesie liście
w oceanie przestworzy
chmury z cum zrywa
zahaczając wysokich jodeł
sine głowy
Zanućmy pieśń jesieni
tańczmy z tabunem ostów
do rana
aż kędziory osrebrzą
makówki naszych głów
jutro przyjdzie jesień
Zwyczajna
łemkowska dziewczyna
ŻDYNIA
dr M. Sandowiczowi
"Światyj Mychał
na sywym kony pryichał..."
i nad Żdynią
błyskiem miecza
lampy jesiennych buczyn
zgasił
oblekł pól kilimy
zabielił płótno lniane
i szron pajęczyn
rozpostarł w podniebnych obłokach
Tylko listki barwników
zielone ostały
jak owce
stadnie za ptakami pierzchły
w mroźne połoniny
za cerkiew
za Sandowiczów dom
do zagrody
która pomiędzy ziemią a niebem
na dłoni św. Michała zatrzymana
w ikonowym śpiewie kolorów
w błysku cerkiewnych bań
pozostaje
Tam tylko Beskidek
za którego grzbietem
zielona trawa
jak nadzieja
rośnie
BARWINEK
Ja ciągle kocham bukowe lasy
maszty jodeł rozparte
w szklanej kuli nieba
chodzę pośród kretowisk ludzkich
podnoszę zdeptane barwinki
Ten niebieskooki kwiatek
niemowlęciem wyrasta
z mogiły pradziadów
Bez słowa
Porozmawiać z wiatrem
najprościej
bez słowa zrozumiesz
duszę pól
a kiedy ucichnie
dostrzeżesz na połoninach
białe stada owiec
powalone kłody lasów
i czuhy
co nie poszły na zachód
Marija z Vukovaru
Marija z Vukovaru
chodziła do unickiej cerkwi
Nie ma już domu
wypędzili ją z miasta
Mówi że jest szczęśliwa
paradując ulicami Ruskiego Keresturu
w dłoniach złożonych
w kształt polnej róży
niosącej życie
Płacz
Cóż że za tobą płaczą
cerkiewne kopuły
one jakby do smutku nawykłe
tkwią w spokoju
jeszcze tkwią
unieruchomione serca dzwonów
nienawykłe do bicia
ani przeszczepu
Dzień ja co dzień
Chodzę po cmentarzu
jak po własnym domu
cmentarz jest taki cichy
śpią moi dziadowie
choć dziadami być nie chcieli
Potrząsam dziada skalpowaną głową
i po cóż było ci tej ameryki
gniotłeś zielone
kupowałeś morgi
chciałeś by góry w pas się pokłoniły
a pochyliłeś głowę w piaskowe okowy
Dzień jak co dzień
stawał co raz nowy
Dzisiaj ja twój odległy potomek
idę śród mogił
jak ty w połoninie
niepewny jutra
A dzień
jak co dzień
Przywołanie
W górach kiedy zaświeci słońce
to jakby matka rozpromieniona
posłała uśmiech niemowlęciu
tyle ciepła w jej oczach
w źrenicach świtu
nad połoniną
Świerkowa kołyska pełna szczęścia
pełna wiatru gór
igliwia i mchów dzieciństwa
Ponad piersi Beskidu
wietrze wiej
zaprowadź mnie tam
gdzie dzwonu echo
w przejrzystej kuli światła
pomiędzy niebem a ziemią
gdzie ptaki zwołują żywych
na wieczerzę
Może przyjdą Łemkowie
zdołają dostrzec
puste ścieżki
w zamglonym tysiącleciu
Nowy dom
Zachowujemy dekalog
garść dawnych pieśni
próbujemy z popiołów
ulepić nowy dom
a przecież jesteśmy
więc dla nas
lepiej być
bo umieranie z godnością
nie będzie najwyższą ceną
więc nie słowa
sława i chwała
próbujmy z popiołów
ulepić nowy dom
Ziemia woła
Łemkowie
rodzinna ziemia woła
gdzie dzikie chaszcze
gdzie ślady domostw
pozostały
siedliska nowe wznoście
Na wzgórzach płonie ogień święty
pradziadów waszych
na połoniny skrzydłach śpiewnych
jest miejsce tam dla żywych
w muzyce słowa
powroty
Łemkowie
Woła was ziemia bracia
w siną obręcz lasów
w zielone
podniebne Karpaty
Igliwna gałązka
Kiedyś nie pozwalali zejść z gór
dziś nie pozwolą wracać
A twoje stopy wciąż twarde
jak bukacia skóra
nawykłe boso i w kierpcach
Niesiesz ikonę swoich pleców
na wietrze chorągwie rąk
rozczapierzone palce
nie będą mogły
uchwycić igliwnej gałązki
Nie przyniesie jej ptak
zwany gołębiem pokoju
Serca
Śpią żona i dzieci
śnią o rozpalanej Watrze
lubią ogień
który ogrzewa serca
nawet te puste
Czy są puste serca
pewno nie
Może są małe
- zapytam kardiologa
Zapisać słowa
Zapisać słowa
przecież ich tak wiele
ułożone w obrazy
rozrzucone w nieładzie
co krok
spotykasz kilka słów
Zapisać słowa
to z tak wielu znaczeń
ułożyć bryłę przestrzeni
spiąć obręczą
rozsypane pejzaże
odnaleźć ludzi
i zapytać ich
To wasza mowa ?
Cantabile
Niech wam zagrają wszystkie dzwony
z pękniętym sercem
z wyszydzonym
niech echo leśne dźwięk ten niesie
po lesie po lesie
Z pieśni bezsłownej utrapionej
ulepić ciszę upragnioną
niech echo leśne chłonie dźwięki
piękniej i piękniej
Nakreślisz z światła kuli białej
obłok nad lasem
nad wałałem
i będziesz szukać swych korzeni
w tej ziemi
w tej ziemi
w ziemi
beskid-niski.pl na Facebooku
|